piątek, 3 lutego 2017

Rozdział 13



Joys Wood samotnie przemierza ulice opustoszałego Nowego Jorku. Wzrok ma z determinacją skierowany przed siebie. Wbrew pozorom idzie pewnie, chociaż po tym, co ujrzał, powinien przybrać postawę zbitego psa. Chłopak jednak jest wyprostowany i ściska raz po raz pięści. Deszcz padający z poczerniałego nieba obmywa mu twarz, koi ból z rozcięcia na policzku. Wood jest na jednym ze skrzyżowań, przechodzi na bok, by nie rzucać się w oczy. Staje i podnosi głowę, zamyka oczy. Po prostu stoi przez kilka chwil. Pozwala wodzie płynąć po swojej twarzy. Przez jego umysł mogą przedzierać się teraz sceny, które widział. Zapewne też analizuje to, co chce teraz zrobić. Jednak czy na pewno? Być może jest już całkowicie pewien i nie ma jakichkolwiek skrupułów, by właśnie postąpić w ten sposób? Rusza z miejsca i znów kieruje kroki przed siebie, podąża do siedziby Czerwonego Ogrodu.

Wcześniej.

Wood biegnie białym korytarzem w tylko sobie znanym kierunku. Zapewne nie myśli długo nad tym planem. Ma rozbiegane spojrzenie, jednak bardziej rzuca się w oczy jego ściśnięta twarz, od której zdecydowanie bije determinacja. Po kilkuminutowej gonitwie, dociera do metalowych drzwi pomieszczenia elektroników. Kilka minut wcześniej znajduje porzucony pistolet, na szczęście nabity, więc teraz ma doskonałą okazję, by go przetestować. Wyciąga broń przed siebie, przekręca lekko głowę, przymyka powiekę i wymierza strzał w sam środek elektronicznej skrzyneczki, czytnika, który umożliwia uzyskanie dostępu. Rzecz jasna, nie ma czasu na szukanie legalnych rozwiązań tej sytuacji, dlatego Wood zwyczajnie dewastuje urządzenie. Drzwi, jak na zawołanie odskakują z zawiasów i zapraszają, by zajrzeć do wewnątrz.
Joys pewnym ruchem kopie metalowe drzwi i z wyciągniętym pistoletem wchodzi do środka, w którym króluje ciemność. Gdy orientuje się, że pomieszczenie jest puste, jak większość budynku, wchodzi pewnie, a jego oczom ukazuje się szereg maszyn, komputerów i kilometry kolorowych kabli. Tylko od monitorów jaśnieje niebieska poświata. Chłopak umieszcza pistolet za plecami i szybko podchodzi do maszyny, która podpięta jest pod system alarmów i powiadamiania głosowego na całym terenie komanda. Joys doskonale wie, co robi. Zapewne, kolejny raz ironicznie dziękuje władzy, za to, że przyporządkowała go na studia informatyczne. Majstruje najpierw przy konsoli, naciska kilka przycisków i monitoruje sytuacje na ekranach przed sobą. Jego spojrzenie biega od jednych wskaźników, do kolejnych, wciąż szukając konkretnej opcji. Kilkakrotnie odwraca głowę, by sprawdzić, czy nikt nie napatoczył się mu za plecami. Niepokojące dźwięki bieganiny wpadają do jego uszu. Ma mało czasu.
W końcu znajduje odpowiedni klawisz, wciska go i w jakiejś dziwacznej ankiecie zaznacza wszystkie zielone pola, które natychmiastowo zmieniają kolor na czerwień. Przed kliknięciem na ostatnie zielone pole, rozlega się dźwięk syreny ostrzegawczej. Wood mierzy wzrokiem komputer po lewej stronie. Jaskrawe światło pulsuje na innej maszynie, zawieszonej przy suficie. Wood wstrzymuje oddech i zaznacza te ostatnie zielone pole, wraz z pojawieniem się czerwonego koloru, wszystko cichnie, a migoczące światło gaśnie. Wszystkie monitory zdają się tracić swój blask, jakby przechodziły w stan uśpienia. Joys oddycha z ulgą i na moment opiera się dłonią o blat, zwisa głowę i sterczy bez ruchu przez najwyżej dwie sekundy. Następnie opuszcza pomieszczenie, nie dbając nawet o to, by zamknąć drzwi, zachować pozory.
Wood wychodzi z komanda, wciąż trzyma przy sobie broń, w której ma dwa naboje. Tylko tyle mu pozostaje. W ewentualnej walce na śmierć i życie ma, z goła małe szanse. Widocznie nie przejmuje się tym za nadto, wciąż pewnym spojrzeniem lustruje okolicę, idzie przed siebie. Plac jest tak samo opustoszały, jak chwilę temu. Zmienia się jedynie pora dnia i pogoda. Zapada już zmrok, a niebo siwieje z każdą chwilą, przywodząc ze sobą niechybne opady deszczu. Joys postanawia ukryć się w zaroślach, które wciąż znajdują się na terenie komanda. Z pewnością pomyślał, że woli zobaczyć całe przedstawienie na własne oczy.
— Cedric wyjdzie zwycięsko i jeszcze mi za wszystko podziękuje, gdy dostrzeże, że to moja zasługa. — Mówi do siebie po cichu, gdy zajmuje miejsce w krzakach. Z tej pozycji ma idealny widok na wejście do budynku.
W okolicy panuje zupełna cisza. Nikt nie spodziewałby się, że właśnie teraz ważone są losy ludzi z ruchu oporu. Joys, ukryty, niewidoczny, zwycięski, jak można by było przypuszczać, teraz słyszy, że ogromna grupa umundurowanych zbliża się wielkimi krokami do budynku. Na początku słychać tylko maszerowanie ciężkich buciorów, jakby tysiące wojskowych przemierzało ulicę. Następnie wyłania się cała armia podążających do celu żołnierzy. Wood obserwuje okolicę, jest świetnie zakamuflowany, nie ma opcji, by ktokolwiek go tutaj wyśledził. W jego polu widzenia wreszcie pojawia się owa armia. Chłopak wytrzeszcza oczy, gdy widzi maszerujących przed sobą Zjednoczonych w szarych kombinezonach z karabinami na ramionach. Idą jak w amoku. Prosto do komanda. Wood z wyraźnym poruszeniem wpatruje się, jak pierwsze szeregi wkraczają do środka.
— Coś jest nie tak... — Szepcze w ukryciu. Zmienia pozycję, by widzieć większy obszar. Zjednoczeni wciąż wchodzą, są ich setki. Jednak nie wszyscy znikają w komandzie. O wiele większa grupa zostaje na zewnątrz, przy samym wejściu. Ustawiają się w półkolu, tworząc swoisty dziedziniec. Wood z niepokojem przypatruje się rozwojowi sytuacji. W tym, że żaden rozwój nie następuje. Ponownie zapada cisza, tym razem jest niepokojąca, wręcz zagrażająca wszystkiemu wokół.
Joys ma usta ściągnięte w bardzo wąską kreskę. Podejmuje ryzykowną decyzję. Przecież stawia na szali wszystko. Chłopak wstaje na nogi i wciąż wpatrując się w żołnierzy, wychodzi ze swojej kryjówki. Wcześniej zlustrował okolicę, nie chce wpakować się w sam środek oddziału. Wood przemyka niezauważalny kilkanaście metrów dalej, by ponownie ukryć się za rogiem budynku, który wolno stoi nieopodal głównego kompleksu. Nie mija minuta, a przez główne drzwi są popychani dobrze znani mu koledzy z ruchu oporu, z Cedricem na czele. Zjednoczeni, jak na samą nazwę wskazuje, są zwarci i jednakowymi, nieprzychylnymi spojrzeniami celują w każdego z karaluchów. Otaczają ich utworzonym wcześniej kołem. Joys z wyraźnym niepokojem na twarzy widzi również panikę w oczach swoich towarzyszów. Jedynie Cedric stoi wyprostowany i ciska nienawistnym spojrzeniem we wszystkich po kolei. Zdaje się, że również na moment odnajduje ponad tłumem, nie tak dobrze ukryte spojrzenie Wooda. Przywódca ruchu ściąga brwi, wygląda teraz niczym krwiożercza bestia. Jego spojrzenie wręcz wrzeszczy w stronę Joysa. Nie trudno domyślić się, co w tej chwili uświadamia sobie Cedric Atkinson.
— Kogo my tu mamy. — Odzywa się jeden ze Zjednoczonych. Jego głos jest dziwnie stłumiony, jakby mówił przez jakieś urządzenie zamontowane w kasku. Ma odrobinę różniący się od reszty kombinezon, co wskazuje, że musi być wyżej postawiony. Człowiek podchodzi bliżej Cedrica. — Czyżbyście byli marnymi pozostałościami, strawionego już komanda? — Chociaż nie widać jego ust, to po tonie głosu słychać, że żołnierz uśmiecha się szeroko. Cedric milczy, chociaż jego usta wykrzywiają się z dezaprobatą.
— My... — Jeden z członków ruchu oporu się odzywa. Cedric szybko prostuje rękę i daje znać, że każdy ma milczeć.
— Świetnie. Przynajmniej wiemy już, kto tutaj rządzi. — Zjednoczeni zanoszą się upiornym rechotem.
Joys pomimo znacznej odległości, jest w stanie usłyszeć wszystko. Echo pośród budynków niesie się donośnie.
Zjednoczony podchodzi o jeszcze jeden krok do Cedrica i uważnie mu się przygląda. Banda z ruchu oporu znacznie różni się wyglądem od żołnierzy z zachodu. Karaluchy są ranni, brudni, a ich ubrania wyglądają, jak wyciągnięte dawno ze śmietnika. Żołnierze mają zabudowane kaftany od stóp do głów, widać tylko ich oczy, które nie są osłonięte.
— Skoro nie jesteście tym ścierwem z komanda, to coście za jedni? — Przekręca głowę zaciekawiony. Cedric spluwa mu w twarz i patrzy z wyższością i nienawiścią jednocześnie. Żołnierz od razu po przetarciu oczu, uderza karalucha proso w żołądek. Mężczyzna słania się na nogach, jedna nie upada. Prostuje się szybko i wciąż mierzy w żołnierza z determinacją. Pozostali obserwują sytuację z obawą. Jednak nawet zebrane kobiety z ruchu nie ronią łez, są na to zbyt twarde. Nikt nie wie w jakim kierunku może rozwinąć się ta sytuacja.
Wood przyczajony niedaleko, także wyczekuje na następne wydarzenia. Nie widać jednak na jego twarzy przerażenia, ewentualnie nikły niepokój. Czyżby w swojej głowie już obmyślał jakiś plan? Teraz czujnie obserwuje.
Żołnierz widząc, że Cedric prostuje się bez szwanku, podchodzi ponownie i tym razem wymierza mu potężny cios prosto w twarz. Tym razem siła uderzenia jest zbyt mocna i Atkinson ląduje na kolanach. Zjednoczony nie przestaje. Pośród karaluchów słychać poruszenie wyrażające sprzeciw. Teraz zadaje mu kilka brutalnych kopniaków w brzuch. Mężczyzna nie ma siły się podnieść i jest zmuszony przyjąć kolejne ciosy. Jednak mimo bólu, Atkinson zaczyna się śmiać. Szczerzy zakrwawione zęby w stronę Zjednoczonego, który, gdy widzi to, jeszcze zwiększa częstotliwość kopnięć. Wkrótce dodaje do repertuaru jeszcze kilkanaście uderzeń pięścią w twarz. Jakaś kobieta z ruchu rzuca się w stronę swojego przywódcy i  wtedy słychać ładowanie broni przez armię. Zjednoczeni mierzą pistoletami w zgromadzonych. Kobieta zatrzymuje się w pół kroku i zamiera z dostrzegalnym przerażeniem.
— Jeden krok. — Ostrzega ją dobitnie, gdy prostuje się, obserwuje swoje dzieło w postaci zmasakrowanego Atkinsona. Cedric krztusi się, jednak wiciąż na jego ustach jest widoczny uśmiech.
— Nic nie rozumiecie? — Odzywa się Cedric po raz pierwszy i zaraz potem wypluwa krew na ziemię. Zjednoczony obdarza go spojrzeniem. Tamten podnosi się na jednym ramieniu i jest teraz w pozycji siedzącej. Trzęsącą się dłonią, odgarnia włosy z czoła. — Macie robotę z głowy. Zrobiliśmy to za was.
— Wy? — Odpowiada kpiąco żołnierz, a reszta wtóruje mu rechotem.
— Posprzątaliśmy za was ten gnój. Należy się nam chyba lepsze traktowanie.
Zgromadzeni obserwują to dyplomatyczne próby rozwiązania konfliktu przez Atkinsona, to zamyślone spojrzenie żołnierza.
— Nie wyglądasz na takiego, co mówi prawdę. — Prycha, w tłumie słychać pomruki aprobaty.
— Sprawdź mnie. — Krzywi się Cedric i z nikłym skrzywieniem wstaje na nogi. Zjednoczony stoi teraz na przeciwko niego i mierzą się spojrzeniami. Twarz Atkinsona jest zakrwawiona, a jego wzrok zdeterminowany. Żołnierz celuje w niego nieufnym spojrzeniem.
— Nie mam ochoty ryzykować. — Zjednoczony podnosi dłoń pokrytą szarą rękawicą. W tym samym czasie żołnierze ponownie podnoszą broń na zgromadzonych. Zaraz potem każdy z pierwszego szeregu robi krok do przodu, a z za jego pleców wychodzą kojeni, nie uzbrojeni i bez skrupułów zaczynają okładać każdego z ruchu pięściami. Nie ma litości nawet dla kobiet. Niektórzy starają się odpierać atak, jednak wkrótce każdy z nich leży na ziemi. Niewiadomo, kto jest żywy, a kto zatłuczony na śmierć. Zjednoczeni chwytają każdego na plecy i cała kolumna żołnierzy kieruje się w tą stronę, z której przyszła.
Wood po raz kolejny krzyżuje spojrzenie ze wzrokiem Cedrica, on z pewnością żyje. Patrzy na Joysa z nienawiścią, wydaje się, że jego oczy wręcz płoną z wściekłości. Jednak mężczyzna nie zaczyna krzyczeć, nie zdradza kryjówki przyczajonego Wooda. Pozwala się zabrać żołnierzom.


~*~


— Słuchajcie nie wiem, jak wy, ale ja umieram z głodu. — Komunikuje Cleyton i zatrzymuje tym samym wszystkich na skraju lasu. Jak gdyby nigdy nic, siada na wysuszonej trawie, która od razu zgniata się w drobny mak pod jego ciężarem.  
— Zgadzam się z ojcem. Musimy odpocząć. Szliśmy cały dzień. — Odzywa się Conn i przeciera czoło z potu. Kath wzrusza ramionami także siada na ziemi.  — Zanim się tutaj rozgościmy, przydałoby się znaleźć jakieś jedzenie. Chodź, Kath. — Wysuwa dłoń w jej kierunku. Dziewczyna wzdycha ciężko, ale bez sprzeciwu chwyta rękę.
— Ja się na niczym nie znam, jak mam ci pomóc?
— Spokojnie, damy radę. — Uśmiecha się do niej. Dziewczyna z niepewną miną oddala się wraz z Woodem w kierunku pobliskiego lasu. — W tych lasach musi być jakaś zwierzyna, a my mamy aż dwa naboje. — Śmieje się ironicznie Conn.
— Nie jestem przekonana do twojego planu. I w ogóle po co ja tutaj jestem?
— Czemu musisz zawsze marudzić? — Odpowiada pytaniem na pytanie i uśmiecha się lekko. — Masz tu stać i swoją urodą przyciągać zwierzynę.
Kath prycha i teatralnie przyjmuje pozę, niczym jakiś starożytny posąg Venus. Zaraz potem zaczyna się śmiać pod nosem.
— Widzisz, przynajmniej sprawiłem, że się rozpogodziłaś.
Oboje przeciskają się między drzewami.
— Taaak. — Uśmiecha się słabo i lekko spuszcza głowę.
— Weź już się nie przejmuj tym durniem.
— Nie rozumiem jak mógł nas tak zostawić. — Kath zatrzymuje się w miejscu i odwraca twarzą do Conna. Oboje milkną.
— Ja wiem. — Przyznaje po chwili mężczyzna i od razu zaczyna iść dalej. Dziewczyna obserwuje go z wyczekiwaniem. — On po prostu taki jest, Kath. Gdy tylko zorientuje się, że zaczął się w coś angażować, to ucieka. Nie potrafi inaczej.
— A Ogród? Przecież w to się angażuje.
— Tak, to inna historia. Joys to buntownik. Dziwna kombinacja w nim siedzi i czasem też nie potrafię zrozumieć mechanizmów, które nim rządzą.
Kath kiwa głową ze zrozumieniem.
— Dobrze, że ty jesteś inny.
— Widzę, że w końcu to zauważyłaś. — Uśmiecha się, obserwując jej twarz. Ona odwzajemnia uśmiech i od tej pory wydaje się być bardziej pogodna. ­­­­— O, popatrz! — Odzywa się z ożywieniem mężczyzna i odruchowo kuca w zaroślach. Kath zdezorientowana najpierw rzuca spojrzenie dookoła, jednak zaraz Conn pociąga ją za ramię i razem kryją się pośród roślinności.
— Czy to?...
— Csiii.
Mężczyzna szybko ucisza przyjaciółkę i powoli wyciąga pistolet z za paska na plecach. Ostrożnie wysuwa lufę między gałązkami. To dopiero drugi raz, jak trzyma broń w ręku, dlatego dłoń trzęsie mu się, gdy stara się nacelować w zwierzynę. Naciska spust. Chybi.
— Dziczyzna to był zły pomysł. — Śmieje się Kath. Conn posyła jej kpiące spojrzenie.
— Mamy tylko jeden nabój, więc lepiej pomódl sie, byśmy cokolwiek znaleźli.
Oboje wstają i ponownie idą między drzewami, w nadziei, że kolejny dzik zajdzie im drogę.
Godzinę później wszyscy troje siedzą przy rozpalonym ognisku i konsumują świeżą sarninę. Mięso jest zapewne bez smaku, bo nie dysponują żadnymi przyprawami, czy chociażby solą. Na ich ustach jednak goszczą uśmiechy. Cieszą się, że cokolwiek mogą włożyć do ust.
— Znalazłem to rano przed chatą, w której spaliśmy. — Conn wyciąga z kieszeni przedmiot, który jest cienką, czarną blaszką, która mieni się nieznacznie w poświacie ognia.
— Zupełnie o tym zapomniałam. — Stwierdza Kath i nachyla się w stronę Wooda, by obejrzeć obiekt. — Myślałam, że Joys ją zabrał.
— Przypuszczam, że ją zgubił. Wątpię, że zostawiłby nam ją specjalnie. Raczej wziąłby wszystko na siebie z głupoty i z ciekawości. — Dziewczyna kiwa głową na te słowa.
— Co to jest, u licha? — Pyta Cleyton.
— Nie jestem pewien. Wydaje się, że to jakaś karta dostępu, może jakiś nadajnik.
— Widziałam coś podobnego w komandzie. — Kath wyciera tłuste palce o ubranie i delikatnie przejmuje przedmiot od Conna. — Tak, były bardzo podobne. — Wood zwraca ku niej pytające spojrzenie. Wszyscy czekają na jakieś szczegóły od Kath. — Nie bardzo mam ochotę wracać do tego, co tam przeżyłam. — Przyznaje. — Ale...
Zapada cisza, a twarz dziewczyny wyraża głębokie zamyślenie.
— Widziałam jak jeden z komendariuszy wkłada coś podobnego do jakiejś maszyny.
— I?...
— I nic więcej nie wiem. Przechodziłam wtedy tylko korytarzem, a raczej byłam ciągnięta. Widziałam tylko tyle przez uchylone drzwi.
— No wyksztuś, że więcej dziewczyno! — Podnosi głos zafascynowany Wood senior.
— Spokojnie. — Podnosi dłoń Conn. — Starczy. To jest już cokolwiek. Mamy pewność, że w komandzie można będzie to otworzyć w jakiś sposób. Ten nowojorski żołnierz podawał jakiś kod, może to hasło dostępu?
— Jestem prawie pewna, że tak jest. — Aprobuje Kath. — Wspominał też o kodzie czerwonym i Sali Zaprzysiężonych. — Przypomina sobie ze zmarszczonym czołem. Conn w tym czasie próbuje wydostać coś z kieszeni swoich spodni.
— 495804. To ten numer. Musimy go jakoś utrwalić, by się nie zapodział.
Kath wyjmuje z kieszeni ocalały kawałek papieru, chwyta od Conna ołówek i kopiuje liczby. W ten sposób mają dwie kopie na papierze. Zapada cisza, a Kath wpada znów w stan zamyślenia.
— To i tak na nic, Conn. Jesteśmy dziesiątki mil od miasta. Bez sensu teraz zawracać i pakować się z powrotem w ten chaos. — Odzywa się brunetka po chwili.
— Teraz to chyba nie ma znaczenia. — Odpowiada Conn enigmatycznie. — Ludzie z miasta się wynieśli na obrzeża. Jestem prawie pewny, że teraz centrum straszy pustkami.
— Więc cała ta ucieczka była na darmo? — Dziwi się Kath.
— A czy wciąż żyjemy? — Pyta Conn, unosząc jedną brew. Brunetka kiwa głową. — Więc nic nie poszło na marne.

~*~


Joys Wood zatrzymuje się dwa kroki przed spiralnymi schodami, prowadzącymi na dół. Odczekiwuje dosłownie dwie sekundy, po czym szybkim krokiem zbiega po stopniach i zaraz potem znajduje się w siedzibie Czerwonego Ogrodu. Tam, jak zwykle panuje półmrok, który ledwo rozprasza płomień w kominku. Tym razem na dole znajduje się o wiele więcej ludzi. Kontem oka Joys dostrzega Leoni, która nawet nie obdarza go spojrzeniem. Wood wydaje się być zdyszany, zmęczony i nade wszystko przestraszony. Z wyjątkową łatwością przyodziewa maskę poszkodowanego.
Kilka osób od razu do niego podbiega i pyta co się stało, gdzie jest reszta. Joys ugina się w pół i dyszy ciężko, prostuje się i odgarnia włosy do tyłu. Ma nietęgą minę.
— Mamy problem.
W tej chwili do zgromadzenia podchodzi niska mulatka Leoni, krzyżuje ręce na piersi i oczekuje wyjaśnień.
— I co tym razem spiepszyłeś, Wood?— Odzywa się z dezaprobatą.
— Akcja się udała. — Zapewnia radośnie, Joys. — Zlikwidowaliśmy komendariuszy i przejęliśmy komando zgodnie z planem. — Tłumaczy, spojrzenia ludzi wiercą w nim dziury.
— Więc jaki jest problem? Gdzie jest Cedric. — Pyta jakiś mężczyzna z tłumu.
— Chodzi o to, że napatoczył się odział Zjednoczonych. Raczej cała armia, prawdę mówiąc. Wszystko zadziało się błyskawicznie, nie mieliśmy pojęcia, co nadchodzi! — Załamuje ręce w teatralnym geście. Na twarz przywołuje maskę żalu. — To była rzeź. — Przyznaje i spuszcza głowę w geście poddania. Zaraz potem opada na fotel, który stoi za nim. Opiera dramatycznie głowę na rękach, pochylając się do przodu. — Oni po prostu ich wszystkich zarżnęli. Nawet Mercy i Annę. Nie mieli żadnej litości. — Opowiada.
Między zgromadzeniem słychać pomruki niedowierzania i szeptu naznaczonego strachem.
— A Cedric?
— Jego skasowali na samym początku. Pobili go na śmierć. On zdążył jedynie... — Urwał tak dramatycznie, że głos mu się załamał.
— A ty? Jak się wydostałeś? — Pyta podejrzliwie Leoni, na której twarzy nie widać cienia smutku, czy przerażenia usłyszanymi wieściami.
— Ja... Ja wyszedłem z budynku wcześniej i zdążyłem się oddalić na tyle, że nie zauważyli, gdy się schowałem.
— To okropne... — Przyznaje jakaś przerażona dziewczyna i siadła niedaleko Joysa na podłodze. Kilku mężczyzn zdejmuje z głów swoje czapki, inni także nie wytrzymują napięcia i siadają.
— Co będzie dalej? Cedric założył wszystko, bez niego już nic nie ma sensu. — Odzywa się grubym głosem pewien mulat o imieniu Kaplan.
— Cedric wiedział o swoim końcu. Przeczuwał, że go zabiją. Łut szczęścia chciał, że skrzyżowaliśmy spojrzenia w jego ostatnich chwilach. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego cierpienia w niczyich oczach, ale zginął mężnie i do końca stawiał opór, zapewniam was. Sęk w tym, że on o wszystko zadbał. Chwilę przed tym jak on... On wyciągnął dłoń w moim kierunku. Cedric nigdy nie chciał, byśmy byli pozostawieni sami sobie. Był wspaniałym przywódcą i świetnym strategiem, wszyscy możemy to przyznać. — Po sali przechodzi pomruk aprobaty. — Myślę, że tym ostatnim gestem chciał wyznaczyć mnie swoim następcą, bo tylko ja ocalałem z tej rzezi. Wiem, że nawet w połowie nie będę tak dobrym przywódcą, jak on, ale spróbuję. Dla uczczenia jego pamięci i przez wzgląd na naszą przyjaźń, dam z siebie wszystko.
W oczach zgromadzonych nie widać złości, czy nienawiści. Wszyscy wpatrują się w niego, jak w obrazek. Są całkowicie pewni o autentyczności jego słów.
— Razem jesteśmy w stanie osiągnąć nasz cel! Damy radę pokonać dawny reżim oraz następną dyktaturę Zjednoczonych! Kto jest ze mną?!
W pomieszczeniu unoszą się aprobujące wrzaski i klaskanie dziesiątek rąk. Tylko mulatka Leoni nie jest do końca przekonana do wszystkiego, co mówi Joys Wood.


~*~


Noc na dobre zapada i teraz rogalowaty, cienki księżyc spogląda na świat z góry. Conn, Kath i Cleyton nie próżnują i od razu po spożytej kolekcji, zaczynają szukać jakiegoś dogodnego miejsca w lesie, by z dala od rozległych terenów, przenocować kilka godzin. Nocowanie na polanie, gdzie palili ognisko byłoby zbyt ryzykowne. Ktoś mógłby ich łatwo dostrzec i wydać władzom. Zdecydowanie, mocno porośnięty las jest bardziej bezpieczną lokalizacją.
Cała trójka maszeruje już około dwóch godzin z mniejszymi przerwami. Są właśnie w takim gęsto porośniętym lesie i teraz szukają tylko kawałka miejsca, które nie byłoby pokryte wystającymi korzeniami starych drzew.
Kath staje jak wryta, a za nią cała reszta. Na horyzoncie, między zaroślami, widzą światło, jakby kilka latarni stało w samym środku lasu. Brunetka cofa się o krok i wpada na Conna, który automatycznie ją podtrzymuje.
— Co to takiego? — Dziwi się dziewczyna, odgarniając splątane włosy z twarzy.
— Nie mam pojęcia.
— Co robimy?
— Głupotą byłoby teraz sprawdzenie tego. — Mówi z przekonaniem mężczyzna.
— KTO TUTAJ JEST?! — Słyszą nawoływanie gdzieś z bliska. Wszyscy troje robią odruchowo kilka kroków w tył. Kath wytrzeszcza oczy w przerażeniu. Nagle światło latarek oślepia ich i zakrywają oczy dłońmi.
— Kim jesteście? — Pyta męski, surowy głos.
— Zabłądziliśmy. — Odpowiada Conn, widząc, że pozostała dwójka na pewno się nie odezwie.
— Czyżby?
— Mógłby pan opuścić to światło? — Pyta Wood, krzywiąc się i wciąż zaciskając powieki. Latarka zostaje osłonięta jakimś materiałem, ale daje tyle światła, by można było przyjrzeć się twarzom zgromadzonym. — Nikt tutaj nie zabłądził od dziesięcioleci. Nie licząc kontroli z miasta. — Dopowiada mężczyzna około pięćdziesiątki. Mówi w dziwny sposób, ponieważ brakuje mu wielu zębów.
— Arminie, co ty tak straszysz naszych gości. Nie wolno tak, bo jeszcze pomyślą sobie o nas złe rzeczy. — Nagle obok zgromadzenia pojawia się pulchna kobieta w podobnym do Armina wieku. Ona jednak ma cały komplet zębów. — Zaproś państwa do środka, niech zjedzą z nami kolacyjkę. — Zachęca przesłodzonym głosem. Garbaty Armin patrzy krzywo to na kobietę, to na zagubioną trójkę przybyszów.
— Zapraszamy — Mówi Armin z jakąś dozą przychylności.
Conn i Kath wymieniają się wątpliwymi spojrzeniami. Jednak nie śnią protestować, gdy jacyś mężczyźni popychają ich w stronę źródła światła, którym okazuje się być faktycznie kilka latarni, zawieszonych przy domach. Kath ma bardzo niepewną minę, zmarszczone czoło Conna i jego czujne spojrzenie także nie przywodzi na myśl oazy spokoju.
Okazuje się, że za drzewami stoją aż cztery domy, przypominające te w osiedlach robotniczych. To jednak na pewno nie jest strzeżone osiedle, rządzone przez nowojorskie władze. Kath podnosi głowę i widzi, że pulchna kobieta stoi na werandzie największego domu i macha do nich zachęcająco. 
Okazuje się, że w salonie domostwa jest zgromadzonych wiele osób, są to sami mężczyźni z wyglądu bardzo przypominający Armina. Są garbaci, mają powykrzywiane twarze, ubytki w szczękach i od dawna nie prane ubrania. Nie ma tutaj żadnych kobiet, ani dzieci. Salon sam w sobie wydaje się być dość bogato urządzony. Kath rzuca się w oczy żyrandol wykonany z kryształków.
— Proszę bardzo, zjedzcie z nami kolację. — Nagle kobieta z uśmiechem od ucha do ucha, co powiększa jej podwójny podbródek.
— Myślę, że nie będziemy robić problemu. Chcemy tylko przejść dalej, nie zawracając państwu głowy. — Odpowiada Conn najbardziej uprzejmie, jak tylko się da.
— Ależ nonsens! — Śmieje się kobiecina. — Jeśli nie chcecie kolacji, to nie ma sprawy, ale zostaniecie na noc. Jutro będziecie mogli iść dalej. Te lasy są bardzo zwodnicze. — Odpowiada z tajemniczym uśmiechem, który sprawia, że na skórze Kath pojawiają się ciarki. — Nie przyjmuję żadnych sprzeciwów.
Conn słyszy, że w tym czasie ktoś za ich plecami zamyka drzwi wejściowe na klucz. Brunetka przełyka gulę w gardle. Jej rozbiegany wzrok zdradza niemałe przerażenie. Coś tutaj jest mocno nie tak.
— Arminie, pokaż państwu trzy pokoje w swoim domu obok.
Kath jak na zawołanie przyciska się do ramiona Conna, który z niemałym zaskoczeniem na nią spogląda. Zaciska zęby, bo dziewczyna widocznie wbija mu właśnie paznokcie w skórę.
— Aha. — Odzywa się porozumiewawczo kobieta. — Państwo daj razem, niech mają trochę prywatności, gołąbeczki. — Śmieje się pod nosem. Conn spogląda na dziewczynę dziwnym wzrokiem. Po chwili, wszyscy troje wychodzą z domu zaraz za Arminem, który kieruje się kilka metrów do budynku obok. Po drodze mijają kilku mężczyzn, rzucających niemalże wygłodniałe spojrzenia w kierunku nieznajomych. W ich oczach kryje się jakieś szaleństwo. Kath ani na moment nie odstępuje Wooda, trzyma się go, jak młoda kotka firanki.
— To wszystko jest nienormalne. — Odzywa się dziewczyna, gdy zostają zamknięci w pokoju razem z Connem.
— Wiem. — Conn siada na łóżku, ma nieobecny wzrok. — Nie wiemy gdzie wylądował ojciec. — Kath kiwa głową i siada obok niego.
— Mam szczęście, że przynajmniej mnie ktoś obroni, w razie czego. — Pociesza się na głos i nie zauważa, że Wood obserwuje ją z góry.
— Spokojnie. Nie będzie takiej potrzeby. To tylko banda ludzi odciętych od bezpośredniej władzy dystryktu. Nie wydają się groźni.
— Są dziwni. Nie ufam im.
— Bardzo dobrze. — Uśmiecha się mężczyzna z aprobatą. — Jutro jakoś zwiejemy. Damy sobie radę.

Sen przychodzi do Kath szybko tej nocy. Na pewno ma to związek z tym, że w końcu może wyspać się na miękkim materacu. W odróżnieniu od Conna, który zajmuje niewygodne miejsce na dywanie. Wszystko zdaje się w porządku, dopóki nie wybija godzina druga w nocy.
Do drzwi pokoju Kath i Conna ktoś zaczyna uporczywie walić i wrzeszczeć. Rozpoznają w tych wrzaskach głos przemiłej kobiety, gospodyni z domu obok. Kath wyskakuje z łóżka na równe nogi i zaraz obok niej pojawia się taże rozbudzony Conn.
— Co się dzieje?! — Krzyczy Kath, nie mogąc ogarnąć rzeczywistości, która brutalnie wdarła się w jej senne marzenia. Conn także jest przerażony. Oboje nie mają czasu, by pomyśleć, gdy w tym samym czasie drzwi ustępują, na progu stoi gospodyni, a zaraz za nią grupa mężczyzn.
— Odpoczęliście, gołąbeczki? — Pyta z ohydnym uśmiechem. — Mam nadzieję, że nacieszyliście się sobą tej ostatniej nocy, bo w rzeczy samej, była waszą ostatnią na tym świecie. — Obrzydliwie oblizuje usta i z uśmiechem szaleńca podchodzi w stronę przerażonej dwójki. Kath cofa się aż do okna, a Conn jakby znieruchomiały, nie może ruszyć się z miejsca. W ostatniej chwili rozciąga ręce na boki i zagradza przejście kobiecie.
— Puścicie ją, a ze mną zróbcie co chcecie. — Na jego twarzy pojawia się determinacja i szalona odwaga.
— Taki jesteś bohater? — Śmieje się gospodyni. — W takim razie ona pójdzie na pierwszy ogień. Usmaży się na twoich oczach! — Conn otwiera oczy w geście przerażenia i przełyka gulę w gardle. Kath przyciska całe ciało do ściany, jakby chciała wtopić się w tło kwiecistej tapety.
— Ostrzegałam was, że to zwodnicze lasy. — Mówi zanim uderza z wielką siłą w głowę Kath. Dziewczyna bezwładnie osuwa się na ziemię. Zanim brunetka do końca traci przytomność, do jej uszu dociera jeszcze wrzask Conna.


...................................................................................


Słuchajcie moi drodzy - JESTEM! To pierwsze info. :D Drugie jest takie, że właśnie dziś, trzeciego lutego jest rocznica założenia tego bloga i rozpoczęcia przygody z tą historią, z Kath, z Joysem i Connem no i z tysiącem pomysłów w mojej głowie. Dlatego chciałam Wam zrobić prezent i opublikować właśnie dzisiaj nowy rozdział, który zarazem jest najdłuższym, jaki do tej pory został opublikowany! To jakiś paradoks życia, bo nijak nie mogłam się zmusić do pisania, a tutaj nagle w niespełna 4 godziny powstał prawie dziewięciostronnicowy rozdział! Niezwykłe :) Mam nadzieję, że Wam się on spodoba, bo mi mocno przypadł do gustu.

Komentujcie!

Buziole xx



3 komentarze:

  1. Hej :)
    Dzięki za powiadomienie, ale naprawdę nie musisz przeznaczać czas na pisanie do mnie - bloga obserwuję, więc wszelkie nowości widzę ;)
    Gdzieś się pojawia "kontem oka", co przywodzi mi dziwny obraz na myśl. Takie konto na fejsie złączone z okiem xD
    Nie wiem dlaczego, ale podczas lektury kołatało mi się w głowie, że Joys brzmi jak jakiś samobójczyk.
    Świetnie opisane to, jak ruch oporu stara się być silny przed Zjednoczonymi. Pobicie i ta hardość Cedrica - lubię to!
    Dlaczego nie podoba mi się to, że między Kath a Connem może być chemia? Cleyton mnie nieustannie bawi. Jest taki jakby z innej bajki.
    Czy młodszy Wood zachowuje się dwulicowo, czy to tylko wrażenie mojego nielubiącego podobnych typów mózgu? Aż mnie coś skręciło, jak czytałam te wyniosłe słowa o porażce i śmierci przyjaciół. Padalec.
    Patrząc na czasy, w jakich żyją bohaterowie, Kath i Woodowie dość szybko zyskali zaproszenie na kolację od nieznajomych. Czy to nie wydawało im się podejrzane?
    Przedstawiasz kobietę, towarzyszkę Armina, a później napomykasz, że w tym dziwnym obozie nie ma żadnych kobiet. Coś tu nie gra.
    Jeśli ci ludzie to kanibale, to życzę powodzenia w walce o życie. Hue.
    Dobry ten rozdział :)
    Gratuluję pierwszego roku i życzę wielu kolejnych, dużo weny! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwsza część totalnie mnie wciągnęła. Cały czas trzymałaś mnie w napięciu i tylko czekałam na TEN moment. O my God. To było takie wspaniałe, że musiałam to napisac, nim zabrałam się za następną część rozdziału :D
    Ciekawi mnie ta karta dostępu. Co oni własciwie z nią zrobią, hmm? To mnie tak zastanawia... Będą wracać, żeby się dowiedzieć, o co z nią chodzi, czyż nie tak? :o
    Conn jest... słodki :3 Tak uważam :D Ale nadal jestem rozdarta pomiędzy nim a Joysem XD Bo nie wiem, który lepszy... Na początku wolałam J, a teraz C. No cholera, czemu to takie pogmatwane D:
    Dobra, to.... Ta końcówka jest najmocniejszą, jaką kiedykolwiek czytałam, albo i nawet sama pisałam. Myślałam, że to ja potrafię być okrutna i mieć dobre, a zarazem szalone pomysły, ale kanibalizm to już przerasta wszelkie moje oczekiwania o tym opowiadaniu. Matko Boska, uwielbiam to!
    Chcę jak najszybciej 14 <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej!
    Po niemożliwie długim czasie udało mi się do Ciebie wpaść… I za jednym razem przeczytałam wszystkie rozdziały. Muszę przyznać, że opowieść jest wciągająca. Choć tak jak niegdyś napisałam – mimo, iż brakuje mi trochę wewnętrznych przemyśleń bohaterów (jak to jest w tym typie narracji) to i tak potrafię wczuć się w kreowany przez Ciebie świat. Ciekawy świat.
    Zaskoczyło mnie zachowanie Joysa, nie rozumiem jego motywów. Ok – chce przejąć dowództwo, ale dziwię się, że aż tak perfidnie korzysta z okazji.
    Lubię Conna. Od początku lubiłam. I chyba od początku byłam team Conn, choć poniekąd widać było, że to Joys wiedzie prym w kontaktach z Kath.
    Ostatnia scena w tym lesie… rewelka. Przeczuwałam, że na coś się zbiera. Lubię takie klimaty grozy ^_^
    Pozdrawiam i weny życzę!

    OdpowiedzUsuń