Joys
Wood samotnie przemierza ulice opustoszałego Nowego Jorku. Wzrok ma z
determinacją skierowany przed siebie. Wbrew pozorom idzie pewnie, chociaż po
tym, co ujrzał, powinien przybrać postawę zbitego psa. Chłopak jednak jest
wyprostowany i ściska raz po raz pięści. Deszcz padający z poczerniałego nieba
obmywa mu twarz, koi ból z rozcięcia na policzku. Wood jest na jednym ze
skrzyżowań, przechodzi na bok, by nie rzucać się w oczy. Staje i podnosi głowę,
zamyka oczy. Po prostu stoi przez kilka chwil. Pozwala wodzie płynąć po swojej
twarzy. Przez jego umysł mogą przedzierać się teraz sceny, które widział.
Zapewne też analizuje to, co chce teraz zrobić. Jednak czy na pewno? Być może
jest już całkowicie pewien i nie ma jakichkolwiek skrupułów, by właśnie
postąpić w ten sposób? Rusza z miejsca i znów kieruje kroki przed siebie, podąża
do siedziby Czerwonego Ogrodu.
Wcześniej.
Wood
biegnie białym korytarzem w tylko sobie znanym kierunku. Zapewne nie myśli
długo nad tym planem. Ma rozbiegane spojrzenie, jednak bardziej rzuca się w
oczy jego ściśnięta twarz, od której zdecydowanie bije determinacja. Po
kilkuminutowej gonitwie, dociera do metalowych drzwi pomieszczenia
elektroników. Kilka minut wcześniej znajduje porzucony pistolet, na szczęście
nabity, więc teraz ma doskonałą okazję, by go przetestować. Wyciąga broń przed
siebie, przekręca lekko głowę, przymyka powiekę i wymierza strzał w sam środek
elektronicznej skrzyneczki, czytnika, który umożliwia uzyskanie dostępu. Rzecz
jasna, nie ma czasu na szukanie legalnych rozwiązań tej sytuacji, dlatego Wood
zwyczajnie dewastuje urządzenie. Drzwi, jak na zawołanie odskakują z zawiasów i
zapraszają, by zajrzeć do wewnątrz.
Joys
pewnym ruchem kopie metalowe drzwi i z wyciągniętym pistoletem wchodzi do
środka, w którym króluje ciemność. Gdy orientuje się, że pomieszczenie jest
puste, jak większość budynku, wchodzi pewnie, a jego oczom ukazuje się szereg
maszyn, komputerów i kilometry kolorowych kabli. Tylko od monitorów jaśnieje
niebieska poświata. Chłopak umieszcza pistolet za plecami i szybko podchodzi do
maszyny, która podpięta jest pod system alarmów i powiadamiania głosowego na
całym terenie komanda. Joys doskonale wie, co robi. Zapewne, kolejny raz
ironicznie dziękuje władzy, za to, że przyporządkowała go na studia
informatyczne. Majstruje najpierw przy konsoli, naciska kilka przycisków i
monitoruje sytuacje na ekranach przed sobą. Jego spojrzenie biega od jednych
wskaźników, do kolejnych, wciąż szukając konkretnej opcji. Kilkakrotnie odwraca
głowę, by sprawdzić, czy nikt nie napatoczył się mu za plecami. Niepokojące
dźwięki bieganiny wpadają do jego uszu. Ma mało czasu.
W
końcu znajduje odpowiedni klawisz, wciska go i w jakiejś dziwacznej ankiecie
zaznacza wszystkie zielone pola, które natychmiastowo zmieniają kolor na
czerwień. Przed kliknięciem na ostatnie zielone pole, rozlega się dźwięk syreny
ostrzegawczej. Wood mierzy wzrokiem komputer po lewej stronie. Jaskrawe światło
pulsuje na innej maszynie, zawieszonej przy suficie. Wood wstrzymuje oddech i
zaznacza te ostatnie zielone pole, wraz z pojawieniem się czerwonego koloru,
wszystko cichnie, a migoczące światło gaśnie. Wszystkie monitory zdają się
tracić swój blask, jakby przechodziły w stan uśpienia. Joys oddycha z ulgą i na
moment opiera się dłonią o blat, zwisa głowę i sterczy bez ruchu przez najwyżej
dwie sekundy. Następnie opuszcza pomieszczenie, nie dbając nawet o to, by
zamknąć drzwi, zachować pozory.
Wood
wychodzi z komanda, wciąż trzyma przy sobie broń, w której ma dwa naboje. Tylko
tyle mu pozostaje. W ewentualnej walce na śmierć i życie ma, z goła małe
szanse. Widocznie nie przejmuje się tym za nadto, wciąż pewnym spojrzeniem
lustruje okolicę, idzie przed siebie. Plac jest tak samo opustoszały, jak
chwilę temu. Zmienia się jedynie pora dnia i pogoda. Zapada już zmrok, a niebo
siwieje z każdą chwilą, przywodząc ze sobą niechybne opady deszczu. Joys
postanawia ukryć się w zaroślach, które wciąż znajdują się na terenie komanda.
Z pewnością pomyślał, że woli zobaczyć całe przedstawienie na własne oczy.
—
Cedric wyjdzie zwycięsko i jeszcze mi za wszystko podziękuje, gdy dostrzeże, że
to moja zasługa. — Mówi do siebie po cichu, gdy zajmuje miejsce w krzakach. Z
tej pozycji ma idealny widok na wejście do budynku.
W
okolicy panuje zupełna cisza. Nikt nie spodziewałby się, że właśnie teraz
ważone są losy ludzi z ruchu oporu. Joys, ukryty, niewidoczny, zwycięski, jak
można by było przypuszczać, teraz słyszy, że ogromna grupa umundurowanych
zbliża się wielkimi krokami do budynku. Na początku słychać tylko maszerowanie
ciężkich buciorów, jakby tysiące wojskowych przemierzało ulicę. Następnie wyłania
się cała armia podążających do celu żołnierzy. Wood obserwuje okolicę, jest
świetnie zakamuflowany, nie ma opcji, by ktokolwiek go tutaj wyśledził. W jego
polu widzenia wreszcie pojawia się owa armia. Chłopak wytrzeszcza oczy, gdy widzi
maszerujących przed sobą Zjednoczonych w szarych kombinezonach z karabinami na
ramionach. Idą jak w amoku. Prosto do komanda. Wood z wyraźnym poruszeniem
wpatruje się, jak pierwsze szeregi wkraczają do środka.
—
Coś jest nie tak... — Szepcze w ukryciu. Zmienia pozycję, by widzieć większy
obszar. Zjednoczeni wciąż wchodzą, są ich setki. Jednak nie wszyscy znikają w
komandzie. O wiele większa grupa zostaje na zewnątrz, przy samym wejściu.
Ustawiają się w półkolu, tworząc swoisty dziedziniec. Wood z niepokojem
przypatruje się rozwojowi sytuacji. W tym, że żaden rozwój nie następuje.
Ponownie zapada cisza, tym razem jest niepokojąca, wręcz zagrażająca
wszystkiemu wokół.
Joys
ma usta ściągnięte w bardzo wąską kreskę. Podejmuje ryzykowną decyzję. Przecież stawia na szali wszystko. Chłopak wstaje na nogi i wciąż wpatrując się w żołnierzy,
wychodzi ze swojej kryjówki. Wcześniej zlustrował okolicę, nie chce wpakować
się w sam środek oddziału. Wood przemyka niezauważalny kilkanaście metrów
dalej, by ponownie ukryć się za rogiem budynku, który wolno stoi nieopodal
głównego kompleksu. Nie mija minuta, a przez główne drzwi są popychani dobrze
znani mu koledzy z ruchu oporu, z Cedricem na czele. Zjednoczeni, jak na samą
nazwę wskazuje, są zwarci i jednakowymi, nieprzychylnymi spojrzeniami celują w
każdego z karaluchów. Otaczają ich utworzonym wcześniej kołem. Joys z wyraźnym
niepokojem na twarzy widzi również panikę w oczach swoich towarzyszów. Jedynie
Cedric stoi wyprostowany i ciska nienawistnym spojrzeniem we wszystkich po
kolei. Zdaje się, że również na moment odnajduje ponad tłumem, nie tak dobrze
ukryte spojrzenie Wooda. Przywódca ruchu ściąga brwi, wygląda teraz niczym
krwiożercza bestia. Jego spojrzenie wręcz wrzeszczy w stronę Joysa. Nie trudno
domyślić się, co w tej chwili uświadamia sobie Cedric Atkinson.
—
Kogo my tu mamy. — Odzywa się jeden ze Zjednoczonych. Jego głos jest dziwnie
stłumiony, jakby mówił przez jakieś urządzenie zamontowane w kasku. Ma odrobinę
różniący się od reszty kombinezon, co wskazuje, że musi być wyżej postawiony.
Człowiek podchodzi bliżej Cedrica. — Czyżbyście byli marnymi pozostałościami,
strawionego już komanda? — Chociaż nie widać jego ust, to po tonie głosu
słychać, że żołnierz uśmiecha się szeroko. Cedric milczy, chociaż jego usta
wykrzywiają się z dezaprobatą.
—
My... — Jeden z członków ruchu oporu się odzywa. Cedric szybko prostuje rękę i
daje znać, że każdy ma milczeć.
—
Świetnie. Przynajmniej wiemy już, kto tutaj rządzi. — Zjednoczeni zanoszą się
upiornym rechotem.
Joys
pomimo znacznej odległości, jest w stanie usłyszeć wszystko. Echo pośród
budynków niesie się donośnie.
Zjednoczony
podchodzi o jeszcze jeden krok do Cedrica i uważnie mu się przygląda. Banda z
ruchu oporu znacznie różni się wyglądem od żołnierzy z zachodu. Karaluchy są
ranni, brudni, a ich ubrania wyglądają, jak wyciągnięte dawno ze śmietnika.
Żołnierze mają zabudowane kaftany od stóp do głów, widać tylko ich oczy, które
nie są osłonięte.
—
Skoro nie jesteście tym ścierwem z komanda, to coście za jedni? — Przekręca głowę
zaciekawiony. Cedric spluwa mu w twarz i patrzy z wyższością i nienawiścią
jednocześnie. Żołnierz od razu po przetarciu oczu, uderza karalucha proso w
żołądek. Mężczyzna słania się na nogach, jedna nie upada. Prostuje się szybko i
wciąż mierzy w żołnierza z determinacją. Pozostali obserwują sytuację z obawą.
Jednak nawet zebrane kobiety z ruchu nie ronią łez, są na to zbyt twarde. Nikt
nie wie w jakim kierunku może rozwinąć się ta sytuacja.
Wood
przyczajony niedaleko, także wyczekuje na następne wydarzenia. Nie widać jednak
na jego twarzy przerażenia, ewentualnie nikły niepokój. Czyżby w swojej głowie
już obmyślał jakiś plan? Teraz czujnie obserwuje.
Żołnierz
widząc, że Cedric prostuje się bez szwanku, podchodzi ponownie i tym razem
wymierza mu potężny cios prosto w twarz. Tym razem siła uderzenia jest zbyt
mocna i Atkinson ląduje na kolanach. Zjednoczony nie przestaje. Pośród
karaluchów słychać poruszenie wyrażające sprzeciw. Teraz zadaje mu kilka
brutalnych kopniaków w brzuch. Mężczyzna nie ma siły się podnieść i jest
zmuszony przyjąć kolejne ciosy. Jednak mimo bólu, Atkinson zaczyna się śmiać.
Szczerzy zakrwawione zęby w stronę Zjednoczonego, który, gdy widzi to, jeszcze
zwiększa częstotliwość kopnięć. Wkrótce dodaje do repertuaru jeszcze kilkanaście
uderzeń pięścią w twarz. Jakaś kobieta z ruchu rzuca się w stronę swojego
przywódcy i wtedy słychać ładowanie
broni przez armię. Zjednoczeni mierzą pistoletami w zgromadzonych. Kobieta
zatrzymuje się w pół kroku i zamiera z dostrzegalnym przerażeniem.
—
Jeden krok. — Ostrzega ją dobitnie, gdy prostuje się, obserwuje swoje dzieło w
postaci zmasakrowanego Atkinsona. Cedric krztusi się, jednak wiciąż na jego
ustach jest widoczny uśmiech.
—
Nic nie rozumiecie? — Odzywa się Cedric po raz pierwszy i zaraz potem wypluwa
krew na ziemię. Zjednoczony obdarza go spojrzeniem. Tamten podnosi się na jednym
ramieniu i jest teraz w pozycji siedzącej. Trzęsącą się dłonią, odgarnia włosy
z czoła. — Macie robotę z głowy. Zrobiliśmy to za was.
—
Wy? — Odpowiada kpiąco żołnierz, a reszta wtóruje mu rechotem.
—
Posprzątaliśmy za was ten gnój. Należy się nam chyba lepsze traktowanie.
Zgromadzeni
obserwują to dyplomatyczne próby rozwiązania konfliktu przez Atkinsona, to
zamyślone spojrzenie żołnierza.
—
Nie wyglądasz na takiego, co mówi prawdę. — Prycha, w tłumie słychać pomruki
aprobaty.
—
Sprawdź mnie. — Krzywi się Cedric i z nikłym skrzywieniem wstaje na nogi.
Zjednoczony stoi teraz na przeciwko niego i mierzą się spojrzeniami. Twarz
Atkinsona jest zakrwawiona, a jego wzrok zdeterminowany. Żołnierz celuje w
niego nieufnym spojrzeniem.
—
Nie mam ochoty ryzykować. — Zjednoczony podnosi dłoń pokrytą szarą rękawicą. W
tym samym czasie żołnierze ponownie podnoszą broń na zgromadzonych. Zaraz potem
każdy z pierwszego szeregu robi krok do przodu, a z za jego pleców wychodzą
kojeni, nie uzbrojeni i bez skrupułów zaczynają okładać każdego z ruchu
pięściami. Nie ma litości nawet dla kobiet. Niektórzy starają się odpierać
atak, jednak wkrótce każdy z nich leży na ziemi. Niewiadomo, kto jest żywy, a
kto zatłuczony na śmierć. Zjednoczeni chwytają każdego na plecy i cała kolumna
żołnierzy kieruje się w tą stronę, z której przyszła.
Wood
po raz kolejny krzyżuje spojrzenie ze wzrokiem Cedrica, on z pewnością żyje.
Patrzy na Joysa z nienawiścią, wydaje się, że jego oczy wręcz płoną z
wściekłości. Jednak mężczyzna nie zaczyna krzyczeć, nie zdradza kryjówki
przyczajonego Wooda. Pozwala się zabrać żołnierzom.
~*~
—
Słuchajcie nie wiem, jak wy, ale ja umieram z głodu. — Komunikuje Cleyton i
zatrzymuje tym samym wszystkich na skraju lasu. Jak gdyby nigdy nic, siada na
wysuszonej trawie, która od razu zgniata się w drobny mak pod jego ciężarem.
—
Zgadzam się z ojcem. Musimy odpocząć. Szliśmy cały dzień. — Odzywa się Conn i
przeciera czoło z potu. Kath wzrusza ramionami także siada na ziemi. — Zanim się tutaj rozgościmy, przydałoby się
znaleźć jakieś jedzenie. Chodź, Kath. — Wysuwa dłoń w jej kierunku. Dziewczyna
wzdycha ciężko, ale bez sprzeciwu chwyta rękę.
—
Ja się na niczym nie znam, jak mam ci pomóc?
—
Spokojnie, damy radę. — Uśmiecha się do niej. Dziewczyna z niepewną miną oddala
się wraz z Woodem w kierunku pobliskiego lasu. — W tych lasach musi być jakaś
zwierzyna, a my mamy aż dwa naboje. — Śmieje się ironicznie Conn.
—
Nie jestem przekonana do twojego planu. I w ogóle po co ja tutaj jestem?
—
Czemu musisz zawsze marudzić? — Odpowiada pytaniem na pytanie i uśmiecha się
lekko. — Masz tu stać i swoją urodą przyciągać zwierzynę.
Kath
prycha i teatralnie przyjmuje pozę, niczym jakiś starożytny posąg Venus. Zaraz
potem zaczyna się śmiać pod nosem.
—
Widzisz, przynajmniej sprawiłem, że się rozpogodziłaś.
Oboje
przeciskają się między drzewami.
—
Taaak. — Uśmiecha się słabo i lekko spuszcza głowę.
—
Weź już się nie przejmuj tym durniem.
—
Nie rozumiem jak mógł nas tak zostawić. — Kath zatrzymuje się w miejscu i
odwraca twarzą do Conna. Oboje milkną.
—
Ja wiem. — Przyznaje po chwili mężczyzna i od razu zaczyna iść dalej.
Dziewczyna obserwuje go z wyczekiwaniem. — On po prostu taki jest, Kath. Gdy
tylko zorientuje się, że zaczął się w coś angażować, to ucieka. Nie potrafi
inaczej.
—
A Ogród? Przecież w to się angażuje.
—
Tak, to inna historia. Joys to buntownik. Dziwna kombinacja w nim siedzi i
czasem też nie potrafię zrozumieć mechanizmów, które nim rządzą.
Kath
kiwa głową ze zrozumieniem.
—
Dobrze, że ty jesteś inny.
—
Widzę, że w końcu to zauważyłaś. — Uśmiecha się, obserwując jej twarz. Ona
odwzajemnia uśmiech i od tej pory wydaje się być bardziej pogodna. — O, popatrz! — Odzywa się z ożywieniem mężczyzna i odruchowo kuca w zaroślach. Kath
zdezorientowana najpierw rzuca spojrzenie dookoła, jednak zaraz Conn pociąga ją
za ramię i razem kryją się pośród roślinności.
—
Czy to?...
—
Csiii.
Mężczyzna
szybko ucisza przyjaciółkę i powoli wyciąga pistolet z za paska na plecach.
Ostrożnie wysuwa lufę między gałązkami. To dopiero drugi raz, jak trzyma broń w
ręku, dlatego dłoń trzęsie mu się, gdy stara się nacelować w zwierzynę. Naciska
spust. Chybi.
—
Dziczyzna to był zły pomysł. — Śmieje się Kath. Conn posyła jej kpiące
spojrzenie.
—
Mamy tylko jeden nabój, więc lepiej pomódl sie, byśmy cokolwiek znaleźli.
Oboje
wstają i ponownie idą między drzewami, w nadziei, że kolejny dzik zajdzie im
drogę.
Godzinę
później wszyscy troje siedzą przy rozpalonym ognisku i konsumują świeżą
sarninę. Mięso jest zapewne bez smaku, bo nie dysponują żadnymi przyprawami,
czy chociażby solą. Na ich ustach jednak goszczą uśmiechy. Cieszą się, że
cokolwiek mogą włożyć do ust.
—
Znalazłem to rano przed chatą, w której spaliśmy. — Conn wyciąga z kieszeni
przedmiot, który jest cienką, czarną blaszką, która mieni się nieznacznie w
poświacie ognia.
—
Zupełnie o tym zapomniałam. — Stwierdza Kath i nachyla się w stronę Wooda, by
obejrzeć obiekt. — Myślałam, że Joys ją zabrał.
—
Przypuszczam, że ją zgubił. Wątpię, że zostawiłby nam ją specjalnie. Raczej
wziąłby wszystko na siebie z głupoty i z ciekawości. — Dziewczyna kiwa głową na
te słowa.
—
Co to jest, u licha? — Pyta Cleyton.
—
Nie jestem pewien. Wydaje się, że to jakaś karta dostępu, może jakiś nadajnik.
—
Widziałam coś podobnego w komandzie. — Kath wyciera tłuste palce o ubranie i
delikatnie przejmuje przedmiot od Conna. — Tak, były bardzo podobne. — Wood
zwraca ku niej pytające spojrzenie. Wszyscy czekają na jakieś szczegóły od Kath.
— Nie bardzo mam ochotę wracać do tego, co tam przeżyłam. — Przyznaje. — Ale...
Zapada
cisza, a twarz dziewczyny wyraża głębokie zamyślenie.
—
Widziałam jak jeden z komendariuszy wkłada coś podobnego do jakiejś maszyny.
—
I?...
—
I nic więcej nie wiem. Przechodziłam wtedy tylko korytarzem, a raczej byłam
ciągnięta. Widziałam tylko tyle przez uchylone drzwi.
—
No wyksztuś, że więcej dziewczyno! — Podnosi głos zafascynowany Wood senior.
—
Spokojnie. — Podnosi dłoń Conn. — Starczy. To jest już cokolwiek. Mamy pewność, że w
komandzie można będzie to otworzyć w jakiś sposób. Ten nowojorski żołnierz
podawał jakiś kod, może to hasło dostępu?
—
Jestem prawie pewna, że tak jest. — Aprobuje Kath. — Wspominał też o kodzie
czerwonym i Sali Zaprzysiężonych. — Przypomina sobie ze zmarszczonym czołem.
Conn w tym czasie próbuje wydostać coś z kieszeni swoich spodni.
—
495804. To ten numer. Musimy go jakoś utrwalić, by się nie zapodział.
Kath
wyjmuje z kieszeni ocalały kawałek papieru, chwyta od Conna ołówek i kopiuje
liczby. W ten sposób mają dwie kopie na papierze. Zapada cisza, a Kath wpada
znów w stan zamyślenia.
—
To i tak na nic, Conn. Jesteśmy dziesiątki mil od miasta. Bez sensu teraz
zawracać i pakować się z powrotem w ten chaos. — Odzywa się brunetka po chwili.
—
Teraz to chyba nie ma znaczenia. — Odpowiada Conn enigmatycznie. — Ludzie z
miasta się wynieśli na obrzeża. Jestem prawie pewny, że teraz centrum straszy
pustkami.
—
Więc cała ta ucieczka była na darmo? — Dziwi się Kath.
—
A czy wciąż żyjemy? — Pyta Conn, unosząc jedną brew. Brunetka kiwa głową. — Więc
nic nie poszło na marne.
~*~
Joys
Wood zatrzymuje się dwa kroki przed spiralnymi schodami, prowadzącymi na dół. Odczekiwuje
dosłownie dwie sekundy, po czym szybkim krokiem zbiega po stopniach i zaraz
potem znajduje się w siedzibie Czerwonego Ogrodu. Tam, jak zwykle panuje
półmrok, który ledwo rozprasza płomień w kominku. Tym razem na dole znajduje
się o wiele więcej ludzi. Kontem oka Joys dostrzega Leoni, która nawet nie
obdarza go spojrzeniem. Wood wydaje się być zdyszany, zmęczony i nade wszystko
przestraszony. Z wyjątkową łatwością przyodziewa maskę poszkodowanego.
Kilka
osób od razu do niego podbiega i pyta co się stało, gdzie jest reszta. Joys ugina się
w pół i dyszy ciężko, prostuje się i odgarnia włosy do tyłu. Ma nietęgą minę.
—
Mamy problem.
W
tej chwili do zgromadzenia podchodzi niska mulatka Leoni, krzyżuje ręce na
piersi i oczekuje wyjaśnień.
—
I co tym razem spiepszyłeś, Wood?— Odzywa się z dezaprobatą.
—
Akcja się udała. — Zapewnia radośnie, Joys. — Zlikwidowaliśmy komendariuszy i
przejęliśmy komando zgodnie z planem. — Tłumaczy, spojrzenia ludzi wiercą w nim
dziury.
—
Więc jaki jest problem? Gdzie jest Cedric. — Pyta jakiś mężczyzna z tłumu.
—
Chodzi o to, że napatoczył się odział Zjednoczonych. Raczej cała armia, prawdę
mówiąc. Wszystko zadziało się błyskawicznie, nie mieliśmy pojęcia, co
nadchodzi! — Załamuje ręce w teatralnym geście. Na twarz przywołuje maskę żalu.
— To była rzeź. — Przyznaje i spuszcza głowę w geście poddania. Zaraz potem
opada na fotel, który stoi za nim. Opiera dramatycznie głowę na rękach,
pochylając się do przodu. — Oni po prostu ich wszystkich zarżnęli. Nawet Mercy
i Annę. Nie mieli żadnej litości. — Opowiada.
Między
zgromadzeniem słychać pomruki niedowierzania i szeptu naznaczonego strachem.
—
A Cedric?
—
Jego skasowali na samym początku. Pobili go na śmierć. On zdążył jedynie... — Urwał
tak dramatycznie, że głos mu się załamał.
—
A ty? Jak się wydostałeś? — Pyta podejrzliwie Leoni, na której twarzy nie widać
cienia smutku, czy przerażenia usłyszanymi wieściami.
—
Ja... Ja wyszedłem z budynku wcześniej i zdążyłem się oddalić na tyle, że nie
zauważyli, gdy się schowałem.
—
To okropne... — Przyznaje jakaś przerażona dziewczyna i siadła niedaleko Joysa
na podłodze. Kilku mężczyzn zdejmuje z głów swoje czapki, inni także nie
wytrzymują napięcia i siadają.
—
Co będzie dalej? Cedric założył wszystko, bez niego już nic nie ma sensu. — Odzywa się grubym głosem pewien mulat o imieniu Kaplan.
—
Cedric wiedział o swoim końcu. Przeczuwał, że go zabiją. Łut szczęścia chciał,
że skrzyżowaliśmy spojrzenia w jego ostatnich chwilach. Jeszcze nigdy nie
widziałem takiego cierpienia w niczyich oczach, ale zginął mężnie i do końca
stawiał opór, zapewniam was. Sęk w tym, że on o wszystko zadbał. Chwilę przed
tym jak on... On wyciągnął dłoń w moim kierunku. Cedric nigdy nie chciał, byśmy
byli pozostawieni sami sobie. Był wspaniałym przywódcą i świetnym strategiem,
wszyscy możemy to przyznać. — Po sali przechodzi pomruk aprobaty. — Myślę, że
tym ostatnim gestem chciał wyznaczyć mnie swoim następcą, bo tylko ja ocalałem
z tej rzezi. Wiem, że nawet w połowie nie będę tak dobrym przywódcą, jak on,
ale spróbuję. Dla uczczenia jego pamięci i przez wzgląd na naszą przyjaźń, dam
z siebie wszystko.
W
oczach zgromadzonych nie widać złości, czy nienawiści. Wszyscy wpatrują się w
niego, jak w obrazek. Są całkowicie pewni o autentyczności jego słów.
—
Razem jesteśmy w stanie osiągnąć nasz cel! Damy radę pokonać dawny reżim oraz
następną dyktaturę Zjednoczonych! Kto jest ze mną?!
W
pomieszczeniu unoszą się aprobujące wrzaski i klaskanie dziesiątek rąk. Tylko
mulatka Leoni nie jest do końca przekonana do wszystkiego, co mówi Joys
Wood.
~*~
Noc
na dobre zapada i teraz rogalowaty, cienki księżyc spogląda na świat z góry.
Conn, Kath i Cleyton nie próżnują i od razu po spożytej kolekcji, zaczynają
szukać jakiegoś dogodnego miejsca w lesie, by z dala od rozległych terenów,
przenocować kilka godzin. Nocowanie na polanie, gdzie palili ognisko byłoby
zbyt ryzykowne. Ktoś mógłby ich łatwo dostrzec i wydać władzom.
Zdecydowanie, mocno porośnięty las jest bardziej bezpieczną lokalizacją.
Cała
trójka maszeruje już około dwóch godzin z mniejszymi przerwami. Są właśnie w takim gęsto porośniętym lesie i teraz szukają tylko kawałka miejsca, które nie
byłoby pokryte wystającymi korzeniami starych drzew.
Kath
staje jak wryta, a za nią cała reszta. Na horyzoncie, między zaroślami, widzą
światło, jakby kilka latarni stało w samym środku lasu. Brunetka cofa się o
krok i wpada na Conna, który automatycznie ją podtrzymuje.
—
Co to takiego? — Dziwi się dziewczyna, odgarniając splątane włosy z twarzy.
—
Nie mam pojęcia.
—
Co robimy?
—
Głupotą byłoby teraz sprawdzenie tego. — Mówi z przekonaniem mężczyzna.
—
KTO TUTAJ JEST?! — Słyszą nawoływanie gdzieś z bliska. Wszyscy troje robią
odruchowo kilka kroków w tył. Kath wytrzeszcza oczy w przerażeniu. Nagle
światło latarek oślepia ich i zakrywają oczy dłońmi.
—
Kim jesteście? — Pyta męski, surowy głos.
—
Zabłądziliśmy. — Odpowiada Conn, widząc, że pozostała dwójka na pewno się nie
odezwie.
—
Czyżby?
—
Mógłby pan opuścić to światło? — Pyta Wood, krzywiąc się i wciąż zaciskając
powieki. Latarka zostaje osłonięta jakimś materiałem, ale daje tyle światła, by
można było przyjrzeć się twarzom zgromadzonym. — Nikt tutaj nie zabłądził od
dziesięcioleci. Nie licząc kontroli z miasta. — Dopowiada mężczyzna około
pięćdziesiątki. Mówi w dziwny sposób, ponieważ brakuje mu wielu zębów.
—
Arminie, co ty tak straszysz naszych gości. Nie wolno tak, bo jeszcze pomyślą
sobie o nas złe rzeczy. — Nagle obok zgromadzenia pojawia się pulchna kobieta w
podobnym do Armina wieku. Ona jednak ma cały komplet zębów. — Zaproś państwa do
środka, niech zjedzą z nami kolacyjkę. — Zachęca przesłodzonym głosem. Garbaty
Armin patrzy krzywo to na kobietę, to na zagubioną trójkę przybyszów.
—
Zapraszamy — Mówi Armin z jakąś dozą przychylności.
Conn
i Kath wymieniają się wątpliwymi spojrzeniami. Jednak nie śnią protestować, gdy
jacyś mężczyźni popychają ich w stronę źródła światła, którym okazuje się być
faktycznie kilka latarni, zawieszonych przy domach. Kath ma bardzo niepewną
minę, zmarszczone czoło Conna i jego czujne spojrzenie także nie przywodzi na
myśl oazy spokoju.
Okazuje
się, że za drzewami stoją aż cztery domy, przypominające te w osiedlach
robotniczych. To jednak na pewno nie jest strzeżone osiedle, rządzone przez
nowojorskie władze. Kath podnosi głowę i widzi, że pulchna kobieta stoi na
werandzie największego domu i macha do nich zachęcająco.
Okazuje się, że w salonie domostwa jest zgromadzonych wiele osób, są to sami mężczyźni z wyglądu bardzo przypominający Armina. Są garbaci, mają powykrzywiane twarze, ubytki w szczękach i od dawna nie prane ubrania. Nie ma tutaj żadnych kobiet, ani dzieci. Salon sam w sobie wydaje się być dość bogato urządzony. Kath rzuca się w oczy żyrandol wykonany z kryształków.
Okazuje się, że w salonie domostwa jest zgromadzonych wiele osób, są to sami mężczyźni z wyglądu bardzo przypominający Armina. Są garbaci, mają powykrzywiane twarze, ubytki w szczękach i od dawna nie prane ubrania. Nie ma tutaj żadnych kobiet, ani dzieci. Salon sam w sobie wydaje się być dość bogato urządzony. Kath rzuca się w oczy żyrandol wykonany z kryształków.
—
Proszę bardzo, zjedzcie z nami kolację. — Nagle kobieta z uśmiechem od ucha do
ucha, co powiększa jej podwójny podbródek.
—
Myślę, że nie będziemy robić problemu. Chcemy tylko przejść dalej, nie
zawracając państwu głowy. — Odpowiada Conn najbardziej uprzejmie, jak tylko się
da.
—
Ależ nonsens! — Śmieje się kobiecina. — Jeśli nie chcecie kolacji, to nie ma
sprawy, ale zostaniecie na noc. Jutro będziecie mogli iść dalej. Te lasy są
bardzo zwodnicze. — Odpowiada z tajemniczym uśmiechem, który sprawia, że na
skórze Kath pojawiają się ciarki. — Nie przyjmuję żadnych sprzeciwów.
Conn
słyszy, że w tym czasie ktoś za ich plecami zamyka drzwi wejściowe na klucz.
Brunetka przełyka gulę w gardle. Jej rozbiegany wzrok zdradza niemałe
przerażenie. Coś tutaj jest mocno nie tak.
—
Arminie, pokaż państwu trzy pokoje w swoim domu obok.
Kath
jak na zawołanie przyciska się do ramiona Conna, który z niemałym zaskoczeniem
na nią spogląda. Zaciska zęby, bo dziewczyna widocznie wbija mu właśnie
paznokcie w skórę.
—
Aha. — Odzywa się porozumiewawczo kobieta. — Państwo daj razem, niech mają
trochę prywatności, gołąbeczki. — Śmieje się pod nosem. Conn spogląda na
dziewczynę dziwnym wzrokiem. Po chwili, wszyscy troje wychodzą z domu zaraz za
Arminem, który kieruje się kilka metrów do budynku obok. Po drodze mijają kilku
mężczyzn, rzucających niemalże wygłodniałe spojrzenia w kierunku nieznajomych.
W ich oczach kryje się jakieś szaleństwo. Kath ani na moment nie odstępuje
Wooda, trzyma się go, jak młoda kotka firanki.
—
To wszystko jest nienormalne. — Odzywa się dziewczyna, gdy zostają zamknięci w
pokoju razem z Connem.
—
Wiem. — Conn siada na łóżku, ma nieobecny wzrok. — Nie wiemy gdzie wylądował
ojciec. — Kath kiwa głową i siada obok niego.
—
Mam szczęście, że przynajmniej mnie ktoś obroni, w razie czego. — Pociesza się
na głos i nie zauważa, że Wood obserwuje ją z góry.
—
Spokojnie. Nie będzie takiej potrzeby. To tylko banda ludzi odciętych od
bezpośredniej władzy dystryktu. Nie wydają się groźni.
—
Są dziwni. Nie ufam im.
—
Bardzo dobrze. — Uśmiecha się mężczyzna z aprobatą. — Jutro jakoś zwiejemy.
Damy sobie radę.
Sen
przychodzi do Kath szybko tej nocy. Na pewno ma to związek z tym, że w końcu
może wyspać się na miękkim materacu. W odróżnieniu od Conna, który zajmuje
niewygodne miejsce na dywanie. Wszystko zdaje się w porządku, dopóki nie wybija
godzina druga w nocy.
Do
drzwi pokoju Kath i Conna ktoś zaczyna uporczywie walić i wrzeszczeć. Rozpoznają
w tych wrzaskach głos przemiłej kobiety, gospodyni z domu obok. Kath wyskakuje
z łóżka na równe nogi i zaraz obok niej pojawia się taże rozbudzony Conn.
—
Co się dzieje?! — Krzyczy Kath, nie mogąc ogarnąć rzeczywistości, która
brutalnie wdarła się w jej senne marzenia. Conn także jest przerażony. Oboje
nie mają czasu, by pomyśleć, gdy w tym samym czasie drzwi ustępują, na progu
stoi gospodyni, a zaraz za nią grupa mężczyzn.
—
Odpoczęliście, gołąbeczki? — Pyta z ohydnym uśmiechem. — Mam nadzieję, że
nacieszyliście się sobą tej ostatniej nocy, bo w rzeczy samej, była waszą
ostatnią na tym świecie. — Obrzydliwie oblizuje usta i z uśmiechem szaleńca
podchodzi w stronę przerażonej dwójki. Kath cofa się aż do okna, a Conn jakby
znieruchomiały, nie może ruszyć się z miejsca. W ostatniej chwili rozciąga ręce
na boki i zagradza przejście kobiecie.
— Puścicie ją, a ze mną zróbcie co chcecie. — Na jego twarzy pojawia
się determinacja i szalona odwaga.
—
Taki jesteś bohater? — Śmieje się gospodyni. — W takim razie ona pójdzie na
pierwszy ogień. Usmaży się na twoich oczach! — Conn otwiera oczy w geście
przerażenia i przełyka gulę w gardle. Kath przyciska całe ciało do ściany, jakby
chciała wtopić się w tło kwiecistej tapety.
—
Ostrzegałam was, że to zwodnicze lasy. — Mówi zanim uderza z wielką siłą w
głowę Kath. Dziewczyna bezwładnie osuwa się na ziemię. Zanim brunetka do końca traci
przytomność, do jej uszu dociera jeszcze wrzask Conna.
...................................................................................
Słuchajcie moi drodzy - JESTEM! To pierwsze info. :D Drugie jest takie, że właśnie dziś, trzeciego lutego jest rocznica założenia tego bloga i rozpoczęcia przygody z tą historią, z Kath, z Joysem i Connem no i z tysiącem pomysłów w mojej głowie. Dlatego chciałam Wam zrobić prezent i opublikować właśnie dzisiaj nowy rozdział, który zarazem jest najdłuższym, jaki do tej pory został opublikowany! To jakiś paradoks życia, bo nijak nie mogłam się zmusić do pisania, a tutaj nagle w niespełna 4 godziny powstał prawie dziewięciostronnicowy rozdział! Niezwykłe :) Mam nadzieję, że Wam się on spodoba, bo mi mocno przypadł do gustu.
Komentujcie!
Buziole xx
Hej :)
OdpowiedzUsuńDzięki za powiadomienie, ale naprawdę nie musisz przeznaczać czas na pisanie do mnie - bloga obserwuję, więc wszelkie nowości widzę ;)
Gdzieś się pojawia "kontem oka", co przywodzi mi dziwny obraz na myśl. Takie konto na fejsie złączone z okiem xD
Nie wiem dlaczego, ale podczas lektury kołatało mi się w głowie, że Joys brzmi jak jakiś samobójczyk.
Świetnie opisane to, jak ruch oporu stara się być silny przed Zjednoczonymi. Pobicie i ta hardość Cedrica - lubię to!
Dlaczego nie podoba mi się to, że między Kath a Connem może być chemia? Cleyton mnie nieustannie bawi. Jest taki jakby z innej bajki.
Czy młodszy Wood zachowuje się dwulicowo, czy to tylko wrażenie mojego nielubiącego podobnych typów mózgu? Aż mnie coś skręciło, jak czytałam te wyniosłe słowa o porażce i śmierci przyjaciół. Padalec.
Patrząc na czasy, w jakich żyją bohaterowie, Kath i Woodowie dość szybko zyskali zaproszenie na kolację od nieznajomych. Czy to nie wydawało im się podejrzane?
Przedstawiasz kobietę, towarzyszkę Armina, a później napomykasz, że w tym dziwnym obozie nie ma żadnych kobiet. Coś tu nie gra.
Jeśli ci ludzie to kanibale, to życzę powodzenia w walce o życie. Hue.
Dobry ten rozdział :)
Gratuluję pierwszego roku i życzę wielu kolejnych, dużo weny! <3
Pierwsza część totalnie mnie wciągnęła. Cały czas trzymałaś mnie w napięciu i tylko czekałam na TEN moment. O my God. To było takie wspaniałe, że musiałam to napisac, nim zabrałam się za następną część rozdziału :D
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie ta karta dostępu. Co oni własciwie z nią zrobią, hmm? To mnie tak zastanawia... Będą wracać, żeby się dowiedzieć, o co z nią chodzi, czyż nie tak? :o
Conn jest... słodki :3 Tak uważam :D Ale nadal jestem rozdarta pomiędzy nim a Joysem XD Bo nie wiem, który lepszy... Na początku wolałam J, a teraz C. No cholera, czemu to takie pogmatwane D:
Dobra, to.... Ta końcówka jest najmocniejszą, jaką kiedykolwiek czytałam, albo i nawet sama pisałam. Myślałam, że to ja potrafię być okrutna i mieć dobre, a zarazem szalone pomysły, ale kanibalizm to już przerasta wszelkie moje oczekiwania o tym opowiadaniu. Matko Boska, uwielbiam to!
Chcę jak najszybciej 14 <3
Hej!
OdpowiedzUsuńPo niemożliwie długim czasie udało mi się do Ciebie wpaść… I za jednym razem przeczytałam wszystkie rozdziały. Muszę przyznać, że opowieść jest wciągająca. Choć tak jak niegdyś napisałam – mimo, iż brakuje mi trochę wewnętrznych przemyśleń bohaterów (jak to jest w tym typie narracji) to i tak potrafię wczuć się w kreowany przez Ciebie świat. Ciekawy świat.
Zaskoczyło mnie zachowanie Joysa, nie rozumiem jego motywów. Ok – chce przejąć dowództwo, ale dziwię się, że aż tak perfidnie korzysta z okazji.
Lubię Conna. Od początku lubiłam. I chyba od początku byłam team Conn, choć poniekąd widać było, że to Joys wiedzie prym w kontaktach z Kath.
Ostatnia scena w tym lesie… rewelka. Przeczuwałam, że na coś się zbiera. Lubię takie klimaty grozy ^_^
Pozdrawiam i weny życzę!