Słońce
ponownie wschodzi nad horyzontem. Dzieje się tak od zalania dziejów i ani
wojna, ani katastrofa naturalna nie jest w stanie tego powstrzymać. Podobnie
też, żaden kryzys, żadna zdrada nie zmienia praw, którymi rządzi się świat. To
prawda, poranek jest chłodniejszy niż wczoraj. Można tylko zgadywać, czy
przyczyną są warunki pogodowe, czy może jednak brak kogoś, kto był, lecz
odszedł? Słońce wzeszło i od razu schowało się za obłoki, czyniąc ten dzień
szarym i pochmurnym. Powietrze wypełnia wilgoć i mroźna aura zbliżającej się
zimy. Na razie jesień rozwija się jednak w pełni. Liście zmieniają barwy na
bardziej brunatne, niektóre już odrywają się od życiodajnej gałęzi, by bezradnie
spocząć na mokrej glebie.
Kath
powoli otwiera oczy. Nie siada, z początku nawet się nie rusza. Jej śpiące, zamglone spojrzenie skierowane jest
przed siebie. Ogarnia wzrokiem drewniany sufit i pajęczyny, które zwisają,
jakby były świątecznymi girlandami. Brunetka leży niezmiennie w tym samym
miejscu, w którym wczoraj zasnęła. Zapewne emocje przeżytego dnia zmęczyły ją
na tyle, że od razu zatraciła się w sennych marzeniach. Teraz układa usta w
podkówkę, jednak nic więcej nie zmienia się w jej obliczu. Ani jedna łza nie
gości w jej oku.
Tuż
obok niej pojawia się postać. Siada po turecku i także nic nie mówi. Patrzy na
nieruchome ciało. Obserwuje jej wzrok utkwiony bezmyślnie w suficie. Niebieskie
oczy Kath są zmatowiałe i wyschnięte. Gdyby nie równomierny oddech i mruganie
powiek, można by pomyśleć, że uszło z niej życie.
Conn
mimo wszystkiego, co wydarzyło się kilka godzin temu, ma spokojny wyraz twarzy.
Nie widać charakterystycznie zaciągniętych brwi. Jego czoło jest gładkie, bez
żadnych zmarszczek. Twarz ma rozluźnioną i wyspaną.
—
Jak się czujesz? — Pyta dziewczynę, która stale się nie rusza. Kath mruga
kilkakrotnie, lecz nie zwraca wzroku na mężczyznę.
—
W porządku. — Odpowiada beznamiętnie. Jej głos jest zachrypnięty. Conn odwraca
na moment wzrok w kierunku ojca, który właśnie głośno zachrapał.
—
Słuchaj, Kath. Wiem, że może jest ci ciężko. Miałaś z nim chyba bliski kontakt.
— Mówiąc to, Conn nie patrzy na dziewczynę.
Wzrok ma skierowany w dół. W międzyczasie bawi się końcówką sznurowadła
przy bucie. — Jesteśmy na siebie skazani, ale damy jakoś radę. Mogę cię
zapewnić, że bardzo różnię się od mojego brata.
Kath
gwałtownie odwraca głowę na bok i spogląda na Wooda, który nadal patrzy się w
stronę podłoża. Brunetka obserwuje go badawczo.
—
Nie miałam z nim żadnych ‘bliskich kontaktów’. — Oburza się, siadając w tym
samym czasie. Teraz, będąc naprzeciwko siebie, oboje kierują spojrzenia w dół.
Ciszę przerywa ciężki oddech Cleytona. Kath widocznie nie potrzebuje dodawać
żadnych słów do konwersacji.
—
Chciałbym obejrzeć twoje rany, jeśli pozwolisz. — Kath podnosi na niego wzrok.
Nie ma jednak w spojrzeniu ani zdziwienia, ani aprobaty, tylko pustkę. Nie
słysząc żadnej odpowiedzi, mężczyzna kontynuuje. — Nie minęło dużo czasu. Chcę
się tylko upewnić, że wszystko jest dobrze. — Conn pozwala sobie na leki
uśmiech, co wydaje się niemalże groteskowe, biorąc pod uwagę ponurą atmosferę,
jaka wisi w powietrzu. Brunetka skina głową. Z pewnością przyznaje mu rację. Odwraca
się plecami do Wooda. Zdejmuje bluzę i od razu podciąga koszulkę. Conn marszczy
lekko brwi, badawczo zerka na jej ramiona i plecy. Joys musiał mieć rację, bo
maść, jaką jej zaaplikował znacznie zniwelowała skutki tortur Lyesona.
Mężczyzna delikatnie dotyka skóry dziewczyny w kilku miejscach. Kath wzdryga
się gwałtowni i syczy.
—
Boli cię to?
—
Nie. Masz zimne ręce. — Odpowiada zdawkowo.
—
Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. — Oświadcza Conn, a Kath w tym
samym czasie ubiera się z powrotem w bluzę i siada naprzeciw Wooda.
—
Znasz znaczenie tych słów?
Conn
marszczy czoło. Jego brwi stają się wtedy jeszcze bardziej krzaczaste.
—
Chodzi mi o słowa ‘w porządku’.
—
A mają znaczyć coś więcej niż w rzeczywistości? — Dziwi się.
—
W moich stronach, posługiwanie się tym zwrotem jest dość specyficzne. Nikt nie może
publicznie mówić, że źle mu się żyje. Nikt też nie czuje się dobrze, więc umownie
zaczęliśmy się posługiwać zwrotem ‘w porządku’. Oznacza to, że jest tak sobie,
to znaczy znośnie.
Conn
wygina usta w aprobacie.
—
Pomysłowe.
—
A jak twoje zranienie?
Wood
ma przez moment zdezorientowaną minę, jednak potem spogląda ukosem na swój bark
i uśmiecha się pod nosem.
—
To nic takiego. Lyeson ugodził mnie swoim scyzorykiem, bo nie nazwałbym tego
kikuta nożem. — Ironizuje i wstaje z miejsca, potem
odchodzi
na bok. Kath jednak podnosi się na nogi. Spogląda na swoje prowizoryczne
posłanie, czyli plecak, który pełni funkcję poduszki. Nie kładzie się z
powrotem, a podciąga bagaż bliżej siebie. Powoli zanurza dłoń w czeluści
plecaka i wyciąga pierwszą napotkaną rzecz. Jest to drewniana figurka
niedźwiedzia, który stoi na czterech łapach, jakby magicznie zastygł w czasie
marszu. Brunetka stawia przedmiot obok siebie i kolejny raz losuje. Tym razem
wyjmuje staromodną spinkę do włosów, jednak ją też odkłada. Za trzecim razem w
końcu wyciąga to, czego szuka. W jej oczach błyszczy srebrny krążek wielkości
korka od butelki. Jest mały, więc łatwo go zgubić. Kath przygląda mu się i
obraca przedmiot w dłoni. Na wierzchu chip jest wyryty numer 49.
—
Co tam masz? — Zagaduje Conn, widząc, że dziewczyna czemuś się przygląda.
—
Myślisz, że będę mieć jeszcze okazję, by pojawić się w Nowym Jorku?
Conn
marszczy czoło i podchodzi bliżej.
—
Teraz to zbyt niebezpieczne. — Odpowiada chłodno. Kath nie patrzy na niego, jej
oczy wciąż są utkwione w metalicznym przedmiocie. — Co to jest?
—
Nie mam ochoty na zwierzenia w tym momencie, Conn. — Odpowiada ostro.
Wood
urażony tymi słowami wstaje i odchodzi bez słowa. Kath obserwuje jak kuca obok
swojego ojca i trąca jego ramię, by tamten się obudził. Dziewczyna wypuszcza
powietrze z płuc i powraca do obserwacji srebrnego chipu.
~*~
Ulice
Nowego Jorku są zupełnie opustoszałe. Wszędzie panuje cisza, jakby wszyscy
mieszkańcy nagle zapadli się pod ziemię. Pochmurne niebo zawieszone nad tym
wizerunkiem miasta idealnie z nim współgra. Powietrze przepełnione jest
napięciem. Panuje nieprzenikniona cisza, jednak ten stan nie daje ukojenia.
Atmosfera jest naelektryzowana, jakby zaraz miało się coś stać. Cisza przed
burzą?
Jedną
z głównych ulic przemyka postać. Ma na sobie ciemną kurtkę i spodnie w podobnym
kolorze. Widać, że Joysowi zależy na czasie. Przemieszcza się szybko i uważnie
rozgląda na boki. Nie idzie środkiem drogi, trzyma się blisko fasad i bystrze
lustruje okolicę. Na asfalcie widzi kilka ciał, które zostały porzucone na
pastwę miejskich psów i kotów. Co się wydarzyło, że bliscy nawet nie mieli
czasu zabrać zmarłych? Okna w pobliskich kamienicach są wybite. Szkło z szyb
wala się na ulicach. Drzwi w niektórych domach zwisają na pojedynczych
zawiasach, jakby ktoś niedawno je sforsował. Wood najwyraźniej nie ma czasu, by
zagłębiać się w przyczyny tego stanu rzeczy. Idzie dalej.
Jest
teraz na jednej z głównych ulic w mieście. Dookoła wznoszą się strzeliste
budynki sięgające ponad stu pięter. Ich oszklone ściany otulają okolicę. Górują
nad krajobrazem zniszczenia, jakie widać w centrum. Tutaj też zdarzyła się
jakaś tragedia. Wystawy sklepowe są rozkradzione i porozwalane na ziemi. Ludzie
najwyraźniej łapali, co mogli, podczas gdy inni specjalnie wykorzystali okazję,
by przyjąć anarchistyczną postawę.
Przebiegając
przez skrzyżowanie, Joys spogląda w górę. Tam widzi wielopoziomowe ulice zawieszone
nad jego głową. Niegdyś ruch w tej części Nowego Jorku był ogromny. Ludzie w
jednakowych uniformach przepychali się chodnikami w pogoni za swoimi sprawami.
Komendariusze obserwowali ludzi, by wykryć jakąś jawną oznakę buntu przeciw
władzy. Codziennie wozy taksówkarskie wyzyskiwały swoich klientów, w czasie,
gdy inni kierowcy wsiadali do swoich ekskluzywnych aut zawieszonych kilka
centymetrów nad ziemią. Dziś wszystko ustało, ucichło. Auta są porzucone na
środku drogi, niczym zabawki, które znudziły się właścicielowi. Wszędzie panuje
pustka i dziwny zastój, jakby czas się zatrzymał.
Joys
po wielogodzinnym marszu dociera do punktu docelowego. Przed nim wznosi się masywna
budowla z dwiema szarymi kolumnami. Przez jej starodawny wygląd, zdecydowanie
odstaje od otoczenia małych, brązowych kamienic. Do czerwonych drzwi prowadzą rzędy
schodów. Wood pokonuje je bez trudu, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Wewnątrz budynku jak zwykle panuje półmrok, a światło dociera tylko przez małe
okienka osadzone wysoko, na poziomie drugiego piętra. Budowla jest dość wysoka,
więc dźwięk zamykanych drzwi szybko rozlega się echem. Joys pewnym krokiem
kieruje się przed siebie. Szybko znajduje kręte schody, prowadzące na niższy
poziom. Zbiega po nich zniecierpliwiony i jest teraz w zupełnie innym
otoczeniu. Ta przestrzeń zawsze sprawia wrażenie miłej i przytulnej. Ogień
płonie w kominku, rozświetlając mrok, nadając ciepła wnętrzu. Regały z
książkami i innymi drobiazgami stoją pod ścianą, a wszędzie porozkładane dywany
nadają miejscu jakiejś groteskowej elegancji i ekstrawagancji.
Teraz
jednak coś nie gra.
Joys
rozgląda się oszołomiony po wnętrzu. Panuje ciemność. Nie dociera tutaj nawet
mała strużka światła. Wood zaczyna grzebać po omacku w kieszeniach. Dopiero po
chwili wyciąga zapalniczkę i pstryka, by oświetlić sobie drogę. Na jego twarzy
maluje się zdziwienie. Czyżby był zaskoczony, że kwatera Czerwonego Ogrodu jest
porzucona sama sobie? To niemożliwe. Jedną z głównych zasad członków Ogrodu
jest to, że nigdy nie pozostawiają kwatery bez nadzoru.
—
Jest tutaj ktoś? — Kieruje głos w czarną nicość, ale nikt mu nie odpowiada. Robi
kilka kroków naprzód. Chwilami prawie potyka się o jakieś przedmioty. Za chwilę
gwałtownie uderza o oparcie kanapy, która stoi przed nim. Chłopak oświetla
sobie drogę nikłym płomykiem i zbliża się do kominka, w którym nie tli się
nawet żar. Napina twarz i otwiera szerzej oczy, z miną pełną nadziei i
determinacji, wrzuca zapalniczkę do ognia. Żar i gas powodują mały wybuch i po
kilku chwilach pomieszczenie się rozświetla. Wood odwraca głowę od paleniska i
obejmuje wzrokiem całe pomieszczenie. Na podłodze walają się różne przedmioty,
książki i papiery. Czyżby pouciekali? Wszystko wygląda na to, że ktoś uporczywie
próbował tutaj coś znaleźć.
—
Wood?
Joys
odwraca się na pięcie i wyciąga rękę do przodu jakby dla asekuracji przed
wrogiem. Przed nim stoi niska, ciemnoskóra dziewczyna, z czarnymi loczkami piętrzącymi
się dookoła głowy. Ma na sobie krótką bluzkę i brązowe spodenki do kolan, które
są o wiele na nią za duże. Przybrawszy postawę pełną gotowości, wygląda jak
zwierzę szykujące się do skoku. Wood potrzebuje kilka sekund, by wytężyć wzrok
i zobaczyć przed sobą drobną sylwetkę dziewczyny.
—
Leoni? — Jego zdziwienie jest w pełni uwydatnione w tonie głosu. Mulatka bez
zastanowienia podchodzi do Joysa i przygląda mu się uważnie. — Gdzie są
wszyscy?
Dziewczyna
milczy, po czym mija Wooda i wskakuje na kanapę przed kominkiem. Joys śledzi ją
wzrokiem, ma wyczekujące spojrzenie. Nie otrzymuje od niej żadnej odpowiedzi,
więc siada obok na sofie. Jej twarz jest ściśnięta, napięcie jej skory jest
widoczne gołym okiem.
—
Teraz się do mnie nie odzywasz? — Ponagla ją. Mulatka zwraca ku niemu niepewne
spojrzenie.
—
Widocznie.
Joys
przewraca oczami.
—
Słuchaj, wiem, że między nami nie układało się najlepiej…
—
Daj sobie spokój, Wood. Wiesz, jak traktuje się tutaj dezerterów. — Dziewczyna
odwraca od niego oczy i przenosi wzrok na płomienie. Twarz Joysa jest pełna
dezaprobacji.
—
Jakich dezerterów? — Odpowiada ostro, jest zdziwiony. — Żadnej dezercji nie
było, Leoni. Miałam obowiązek wobec brata i… przyjaciółki.
Leoni
kieruje na niego kpiące spojrzenie. Jej twarz zmienia się diametralnie.
—
Co to za wątpliwość w twoim głosie? — Pyta zadziornie. — To ty posłuchaj, Wood.
Skończyły się rzymskie wakacje. Mamy otwartą wojnę! — Jej głos jest teraz
przepełniony gniewem. — Ty, zamiast zaangażować się tak, jak zwykle w robotę,
szlajasz się z nie wiadomo kim.
Twarz
chłopaka, słuchając tych słów, coraz bardziej się napina. Zaciśnięte zęby
uwydatniają teraz ostre rysy twarzy.
—
Uważaj, Leoni.
—
Co się w ogóle z tobą stało, co? Kiedyś byłeś prawą ręką Cedrica! — Przypomina
mu ostro mulatka. — Uważałeś naszą misję przejęcia władzy w mieście za
priorytet. Od kilku miesięcy cię nie poznaję… — Kończy z żalem w głosie.
Nastaje chwila ciszy, którą przerywa tylko trzask ognia w kominku.
—
Może faktycznie jestem zdekoncentrowany. — Przyznaje zachrypniętym głosem. — I
właśnie po to tu jestem, żeby nadrobić wszystkie moje niedociągnięcia.
Leoni
prycha, nie obdarzywszy go spojrzeniem. Wzrok ma ciągle utkwiony w ogniu,
odbicia płomieni tańczą w jej oczach.
—
Poszli do komanda, prawda?
—
Cedric kazał nie zdradzać nikomu planów akcji.
—
Aha! Czyli jednak poszli na akcję! — Oczy Joysa rozświetlają się momentalnie.
Leoni zaś wzdycha ciężko. — Chcąc nie chcąc mi pomogłaś.
Dziewczyna
rzuca mu gniewne spojrzenie.
—
Nawet nie myśl o tym, Wood.
Joys
wstaje z miejsca i szybko kieruje się w stronę schodów. Leoni gwałtownie
odwraca głowę w jego stronę.
—
Wood! Ostrzegam! — Joys jednak nie robi sobie nic z jej słów. — Nie znasz
planu, słyszysz?! — Leoni wstaje i podchodzi bliżej niego.
—
Wystarczy, że znam dawne ustalenia.
—
Cholera, Wood! Nic nie znasz, nie rozumiesz? Wszystko jest inaczej! — Krzyczy
za nim mulatka, gdy ten stawia już stopę na stopniu.
—
Zobaczysz, jeszcze mi wszyscy podziękujecie. — Uśmiecha się i puszcza jej
oczko, po czym znika. Mulatka załamuje ręce i z niedowierzaniem patrzy na
miejsce, w którym przed chwilą stał Joys.
~*~
—
No i wyobraźcie sobie moją minę, gdy ten mały smarkacz przychodzi do mnie i
mówi, że mnie wywiezie z tego przeklętego osiedla. No oniemiałem! — Zanosi się
śmiechem Clayton. Cała trójka maszeruje przez gęste zarośla, które sukcesywnie
utrudniają im orientację w terenie.
Conn, zamykając pochód, ma nietęgą minę, słuchając po raz pierwszy
opowieści ojca o tym, jak to został uwolniony z osiedla. Zaś Kath zdaje się
nawet nie przywiązywać uwagi do słów, które słyszy z ust seniora Wooda. — Młody
miał dobry plan...
—
Najwidoczniej, bo jednak tutaj jesteś cały i zdrowy. — Zaśmiewa się Conn, mimo że jego dezaprobata
dla brata jest wciąż widoczna na jego twarzy.
—
No i słuchajcie dalej. Właśnie tego dnia, gdy Joys przyjechał mnie odwiedzić,
był zaplanowany wyjazd do stolicy. Żandarmeria musiała uzupełnić zapasy, czy
jakieś inne bzdety. — Cleyton macha teatralnie ręką. — Smarkacz powiedział, że
ukryje się w furgonetce, a potem mam zwiewać, gdzie pieprz rośnie. No i co,
zrobiłem, jak mi powiedział. Cwaniak mały. Takiego wychowałem, wyobrażasz
sobie, Conn?! Teraz w ruchu oporu, skubaniec siedzi i będzie nas uwalniał od
tej, pożal się Boże władzy.
—
Ciszej! — Syczy Conn, kładąc dłoń na ramieniu ojca, który idzie przed nim.
Kath
w tym czasie znacznie oddala się od grupy. Idzie na przedzie, a jej zamyślona
mina świadczy o tym, że najprawdopodobniej nie dba o to, czy zwiększa dystans,
czy nie.
—
Kath! — Woła ją Conn i podbiega do dziewczyny, wymijając tym samym Cleytona. —
Wszystko gra? — Staje przed dziewczyną. Kath ma spuszczony wzrok.
—
Tak, jest w p...
—
Tylko nie mów, że w porządku, dobra? — Uśmiecha się i patrzy na nią troskliwie.
— Widzę, że coś jest nie tak. Co jak co, ale maskować uczuć chyba nie
potrafisz, co? — Brunetka podnosi lekko głowę i patrzy na jego promienną twarz.
Posyła mu słaby uśmiech, jednak nie jest prawdziwy, bo w jej oczach wciąż czai
się głęboka pustka.
—
Lepiej ty teraz opowiedz coś o swojej codzienności. — Odzywa się Kath pierwszy
raz odkąd wyruszyli kilka dobrych godzin temu. Dziewczyna rusza z miejsca, co
zmusza także Conna do wznowienia marszu. Wszyscy ponownie posuwają się naprzód
przez zarośla.
—
O codzienności? — Marszczy czoło Conn.
—
No wiesz, o pracy, życiu. Cokolwiek.
—
Dobry pomysł. Sam przyznaj, Conn, że wylewny nie byłeś w tych wszystkich
listach. Chętnie się dowiem, jak to w rzeczywistości wygląda. — Komentuje
ojciec.
Przez
jakiś czas panuje względna cisza, jakby Wood zastanawiał się jak zacząć.
—
W sumie, co tu dużo mówić. Pracuję pięć dni w tygodniu i wciąż muszę niańczyć
młodszego brata. Zapewniam, że to wymarzone życia jak dla
dwudziestopięciolatka. — Kończy sarkastycznie.
—
No co ty, dawaj szczegóły. — Kath jest żywsza, co może wydawać się dziwne.
—
Chcesz słuchać o pracy w banku? — Ironizuje, a dziewczyna kiwa głową. Idą teraz
obok siebie, a tuż za nimi drepcze Cleyton.
—
Sama się na to pisałaś. — Zaśmiewa się. — Po trzyletnich studiach matematycznych
przydzielono mnie do Nowojorskiego Banku Dystryktowego i byłem pracownikiem
szeregowym. Coś w rodzaju przynieś, podaj, pozamiataj. Nie powiem, że była to
fajna praca. — Krzywi się. — Później przenieśli mnie na stanowisko doradcy
bankowego i tak było do teraz. Nie wiem, czy wyobrażasz sobie, na jakich
zasadach funkcjonuje Bank? — Zwraca spojrzenie na Kath, a ona kręci głową. —
Zwykły obywatel nie ma prawa wejść nawet do budynku. Wstęp wolny mają tylko
ludzie z górnej półki, wiesz, o czym mówię? Właściciele korporacji,
komendariusze, czy inne szychy. Wiadomo, że podatki musi płacić każdy, ale
pożyczki dla tych ponad prawem także są ze skarbu dystryktu, więc łatwo
zrozumieć kto się bogaci, a kto traci.
—
To okropne. — Komentuje Kath w zamyśleniu. — Na szczęście nigdy nie miałam do
czynienia z Bankiem. W osiedlach nikt nawet o nim nie słyszał, a każdy grosz trzyma
się pod materacem. — Wymieniają ze sobą
porozumiewawcze spojrzenia. — Czemu mieszkasz sam?
Conn
patrzy na nią pytająco.
—
Bo z Joysem nie wytrzymałbym psychicznie. — Śmieje się.
—
W osiedlu już miałbyś żonę. — Dopowiada brunetka. — Tam mężczyzn parują w wieku
dwudziestu trzech lat.
Conn
odwraca wzrok od dziewczyny, a jego uśmiech nagle znika bez śladu.
—
Zgadza się. W mieście życie rządzi się trochę innymi priorytetami. — W jego
głosie słychać ledwo uchwytywaną nutę żalu. Kath obserwuje jego twarz przez
chwilę, idą w milczeniu.
~*~
Joys
stoi przed ogrodzeniem, za którym maluje się wysoki, brązowy budynek komanda. Przydługie
włosy chłopaka są rozwiewane przez wiatr, który hula teraz między wieżowcami.
Wood obserwuje okolicę, a w jego oczach kryje się niedowierzanie. Cały teren
jest pusty, ludzie gdzieś zniknęli, nawet pojazdy komenradiuszy zapadły się pod
ziemię. Główna brama, która zawsze jest podłączona do systemu elektronicznego,
została sforsowana, a resztki metalu leżą porozrzucane po okolicy. Joys
niepewnym krokiem przekracza linię ogrodzenia, potem już z pełną świadomością
biegnie w kierunku głównego wejścia.
Przemieszcza
się kilkadziesiąt metrów i po drodze dostrzega, jak wielki chaos musiał tutaj
wcześniej panować. Na betonowych chodnikach walają się papiery, teczki i inne
przedmioty, które kiedyś stanowiły ważną własność komanda. Przy samym wejściu
do budynku leżą dwa ciała komendariuszy. Mężczyźni są odwróceni twarzą do
ziemi. Joysa nie dziwi ten widok, nie zatrzymuje się nawet na chwilę. Drzwi
główne także zostały zdewastowane i teraz wiszą chwiejnie na zawiasach. Iskry
sypią się z małego urządzenia na ścianie, co oznacza, że cały elektroniczny
system obronny diabli wzięli.
Po
przestąpieniu progu w oczy rzucają się skutki walki między komendariuszami a
ludźmi z Ogrodu. Niegdyś białe korytarze są teraz czarne, co jest skutkiem
wybuchu bomby, a podłogi usłane zostały ciałami w czarnych mundurach. Na twarz
Joysa wypływa niema aprobata. Jego oczy rozświetlają się, widząc, że misja
najprawdopodobniej przebiega pomyślnie. Wood mija kolejne korytarze, a liczba
ciał stopniowo zmniejsza się. Pokonując następne piętro, Joys zatrzymuje się
przed zakrętem i nasłuchuje. Gdzieś w pobliżu musi toczyć się jeszcze walka,
ponieważ w powietrzu unoszą się dźwięki szarpaniny i wrzaski. Wood zaciska
mocniej dłoń na broni i biegnie w kierunku hałasu.
W
przeciwległym skrzydle dostrzega, że kilka osób w czarnych mundurach stawia
opór większej grupie ludzi. Wśród nich Joys rozpoznaje sylwetkę Cedrica, który
właśnie przyłożyły kolejnemu komendariuszowi kolbą od karabinu. Wood bez
zastanowienia przyłącza się do walki i wymierza dwa pociski w stronę wrogów.
Jeden chybi, drugi zaś trafia i powala przeciwnika. W jego kierunku od razu
ruszają inni umundurowani, nie mają żadnej broni, co zaskakuje Joysa. Chłopak
ponownie wymierza strzał, jednak nie ma już naboi. Odrzuca więc broń na ziemie
i zaczyna okładać mężczyznę gołymi rękoma. Kontem oka widzi, że Cedric
przestaje radzić sobie z trzema przeciwnikami na raz. Joys podejmuje szybką
decyzję. Uderza raz, a porządnie komendariusza, a ten upada na ziemię.
Korzystając z okazji, Wood podbiega w kierunku swojego przywódcy. Zauważa na
podłodze kawałki szkła i szybko chwyta większy z nich.
—
Ej, ty! — Krzyczy zaczepiając jednego z komendariuszy, którzy okładają ciosami
Cedrica. Gdy ten odwraca się, Wood uderza go z całej siły szkłem w szyję. Nie
trafia w tętnicę, jednak mimo to, spory potok krwi rozlewa się na białe kafle.
Komendariusz wrzeszczy, ściska miejsce uderzenia, jednak zaraz rzuca się w
stronę Joysa, by natychmiast dokonać kontrataku. Nie udaje mu się to i upada na
ziemię, powiększając tym samym kałużę krwi.
Joys
odwraca się i widzi, że ostatni umundurowany właśnie dostaje potężny cios w
skroń i jest zwalony z nóg. Chłopak spokojnie podchodzi do Cedrica, który
jeszcze znajduje się na ziemi. Podaje mu dłoń.
—
Co ty tutaj wyprawiasz?! — Podnosi głos przywódca. — Na akcje zostali przydzieleni
tylko wybrani, nie masz prawa! — Cedric jest wściekły.
—
Spokojnie. — Joys podnosi dłonie w obronnym geście. — Przecież kiedyś sam ze
mną ustalałeś tę akcję.
—
Właśnie, kiedyś! — Podkreśla. — Ty uciekłeś, a plany się zmieniły.
—
Nie uciekłem! To po pierwsze. — Joys unosi się znacznie. Teraz oboje mierzą się
nienawistnymi spojrzeniami.
—
Kodeks jasno mówi, jak określać zbiegłego z posterunku. — Warczy Cedric. Joys już
otwiera usta, by odpowiedzieć, ale tamten nie daje mu dojść do głosu. — Milcz i
wynoś się stąd. Miałeś ostatnią szansę.
—
Jak możesz po tych wszystkich latach?! — Oburza się Joys i unosi ręce w
powietrze. Przywódca jednak nie odpowiada mu i odchodzi w sobie wiadomym
kierunku. Inni członkowie ruchu oporu wciąż stoją i mierzą w Joysa
oskarżycielskie spojrzenia. Nikt nie patrzy na niego z sympatią. Gdy Cedric
jest oddalony już o kilka metrów, oni także odwracają się i idą za nim.
Chwilę
później Joys zostaje sam w korytarzu. Stoi pośród zabitych i nieprzytomnych komendariuszy,
gorączkowo nad czymś myśli.
— Jeszcze mi za wszystko podziękujecie. — Szepcze sam do siebie. Potem odwraca się i
zaczyna biec w odwrotnym kierunku, do tego, w który udali się pozostali.
...................................................................................
Witam Was kochani po tych prawie trzech miesiącach! W końcu mogę tutaj wstawić coś nowego. Miałam małą blokadę od jakiegoś czasu i nie byłam w stanie dokończyć rozdziału, ale za sprawą Cursedpsychopath, która mnie zmotywowała, wstawiam w końcu dwunastkę! :) Możecie jej dziękować, haha.
Kolejny nie wiem kiedy. Mam nadzieję, że szybciej niż teraz.
Komentujcie!
Pozdrawiam xx
Hej ^^
OdpowiedzUsuńTak jak mnie prosiłaś wpadłam (wcale motywacje nie było to, że jako jedna z niewielu potrafisz czytać ze zrozumieniem to, co napisałam w spamie. WCALE).
Po pierwsze bardzo mi się podoba Twój styl pisania. Jest taki... no.... Az słów braknie XD Wydaje mi się być bardzo przemyślany. Opisy postaci i ich emocji są bardzo interesujące, a sam początek jest ciekawy. Bardzo dobre przemyślenie nad porankiem.
Szczerze mówiąc nie do końca jeszcze wiem o co chodzi, ale może dlatego, że dopiero co tu wpadłam. Ale pewnie będę tu wracać, choć szczerze, rzadko kiedy czytam takie opowiadanie. Mimo wszystko życzę weny ^^
Sonia <3
HEJ! DZIĘKI, ŻE POŚWIĘCIŁAŚ TE KILKA MINUT, ABY TU ZAJRZEĆ. CIESZĘ SIĘ, TEŻ ŻE ZISTAWIŁAŚ KILKA SŁÓW OPINII. POZDRAWIAM! XX
UsuńZobaczyłam w jednym miejscu "kontem oka" - zabolało xD Poza tym w pierwszym zdaniu pewnie ma być "od zarania dziejów".
OdpowiedzUsuńBohaterowie się rozdzielili i jak część o Kath, Connie i Cleytonie (zmienia Ci imię na Clayton w środku treści) jest dość spokojna i odrobinę nudna, tak część o Joysie - co Ty dla niego wymyśliłaś?
Opisy jak zwykle plastyczne, kwestie nie są sztuczne. Czytało się miło :)
Witaj po prawie trzech miesiącach!
Czekam na nn ^^
Pozdrawiam! :)
Hahaha dzięki Cleo za poprawki, nie wiem co mi się stało, że tak napisałam :D Zaraz to ogarnę!
UsuńWiesz, czasem trzeba jakąś nudniejszą notkę wstawić, żeby nie było jakiegoś oczopląsu od nadmiaru akcji. :)
Cieszę się jednak, że coś Ci się spodobało, no i że w ogóle wskoczyłaś, by przeczytać. Buziaki! xx
Zostawiłaś reklamę w spamie, więc jestem! Szybko machnęłam wszystkie rozdziały, czytało mi się je lekko i przyjemnie. Pisane są w sumie pod tą modę Igrzysk Śmierci (1 osoba), ale czuć w tym też twój własny styl. To jak wybiegłaś w przód z naszą historią jest bardzo ciekawe i dość przemyślane. Sam pomysł na razie wydaje się w porządku, chociaż nie wiem, co mogłoby się dalej dziać z uciekinierami, więc mam nadzieję, że akcja ci nie siądzie.
OdpowiedzUsuńPolubiłam braci Wood, są wyraźnie zarysowani i przyjemnie się o nich czyta. Z kolei Kath początkowo wydawała mi się odpowiedzialną dziewczyną, która dba o ojca i chociaż nie jest w strachliwa, to nie jest w tej odwadze jakaś zarozumiała. Niestety z rozdziału na rozdział irytowała mnie coraz bardziej i okazywała się właśnie zupełnie inna. Nie wiem, czy ma być taka nieprzyjemna czy tylko ja ją tak odbieram.
Fajnie wyważyłaś opisy i akcję, bo piszesz tak, że nie nudzisz, ale też nie pomijasz ważnych elementów. Ale zabrakło mi trochę tego, co się dzieje w głowach bohaterów.
Bywały takie momenty, że dialogi wydawały mi się sztuczne, ale pewnie już po prostu się czepiam, żeby nie było, że ci za bardzo słodzę xD
Ale ogólnie tematyka i opowiadanie jako całość bardzo przypadły mi do gustu i z chęcią wrócę na kolejny rozdział! ^^ Te kilka słów krytyki rzucam tylko po to, żebyś je przemyślała, ale być może wcale nie mam racji, bo opowiadanie jest naprawdę niezłe i to, o czym mówiłam wcale jakoś nie wybija z rytmu czytania.
Zapraszam również do siebie: http://dzien-ostatni.blogspot.com/
Hej, bardzo dziękuję, że jednak wpadłaś i chciałaś podzielić się ze mną swoimi wrażeniami. :)
UsuńCo do fabuły to mam dosyć obszerny plan i uwierz, że pod tym względem na pewno akcja nie siądzie. :)
Fajnie, że lubisz chłopaków, ja też mam do nich jakąś słabość. Co, do Kath, to wiem, że muszę nad nią popracować. Właśnie na tym polega ta technika behawiorystyczna, że omija się opis uczuć, który jest uzupełniany przez czysto fizyczne reakcje. Cały czas nad tą metodą pracuję i raz wychodzi lepiej, raz gorzej.
Dziękuję Ci pięknie za przeczytanie i mam nadzieję, że jeszcze wpadniesz, gdy opublikuję kolejny rozdział. Postaram się też wejść do Ciebie i bliżej zapoznać się z treścią.
Pozdrawiam! :)
Wpadłam zachęcona spamem jaki zostawiłaś na moim blogu i muszę przyznać, że twoje opowiadanie jest ciekawe. Po przeczytaniu jednego rozdziału chce się czytać kolejne. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńlenaskolowska.blogspot.com
Cholera, miałam na weekendzie, jak będzie mnie uczelnia nudzić, no i co? XD Tak wiem, jestem nieslowna, ale już jestem!
OdpowiedzUsuńI zazdroszczę Ci. Na wstępie powiem. Nie dodawałaś nic troszkę czasu, a i tak masz wiernych czytelników, którzy przyszli czytać, a moi mnie opuścili, mam tylko jedną ;-;
Podobała mi się scena z Connem. Jakoś zaczynam się do niego bardziej przekonywać, bo z początku wolałam tajemniczego pana, ale jak się okazuje, chyba Conn jest lepszy, łagodniejszy i milszy, za to Kath jest niedostępna cały czas i taka wydaje się beznamiętna ;x
I po co jej ten chip? To mnie zastanawia najbardziej!
Zdenerwowany Joys... Ale o co chodzi z tą akcją? O ile dobrze pamiętał, wrócił po swoją ekipę, a oni wybrali się na jakąś misję. Może coś więcej? *.*
Fajne jest to porównanie dwóch światów, bardzo podoba mi się takie zestawienie. Wiemy, komu jak się żyje i poznajemy zasady świata, który sobie wymyśliłaś w tym opowiadaniu :D
Co się dzieje z tym Joysem, u licha? Nie rozumiem typka, ale chyba zrobisz z niego jakiś czarny charakterek, co? ;) Coś mi się tak wydaje, że nieźle namiesza :D
Ech... no cóż. :x To już koniec, więc posyłam pozdrowionka i weny życzę do kolejnego rozdziału! <3
http://further-life.blogspot.com/