Przestarzały
model volkswagena z oporem rusza po kilkukrotnej próbie zapalenia silnika. Conn
oddycha płytko i wciąż rozgląda się dookoła, ulice w tej części miasta są już
prawie opustoszałe. Ludzie z obrzeży Nowego Jorku kierują się teraz do centrum,
by zrozumieć zamieszania, jakie powstaje na ulicach. Kath, która siedzi na
tylnym siedzeniu, wzrok ma utkwiony w widocznym kawałku pleców starszego z
braci. Mięśnie pod cienkim materiałem ubrania się napinają. Conn nerwowo ściska
kierownicę. Siedzący obok niego Joys patrzy przed siebie, a jego twarz jest ściągnięta,
jak gdyby coś uporczywie analizował.
Słychać
wybuch.
Ziemia
trzęsie się przez kilka sekund. Conn odruchowo wciska hamulec i wszyscy
pasażerowie zostają siłą oderwani od siedzeń.
— A niech to licho pali! — Krzyczy Cleyton zgryźliwie, ale kierowca ani
myśli się odwrócić.
— Spokojnie, tato. — Joys jest opanowany, jednak także się nie
odwraca.
Kath
przełyka ślinę, przestraszonymi oczami obserwuje okolicę, która rozciąga się za
szybą. Świat dookoła jest szarą, brudną mieszaniną bylejakości.
— Jak myślicie, co powoduje te wybuchy? To już
któryś z kolei dzisiejszego dnia...
Przez
minutę lub dwie nikt nie daje jej żadnej odpowiedzi. Kath patrzy raz w kierunku
Joysa, raz Conna. Panuje cisza, którą przerywa Cleyton.
— Jak na moje oko to będzie wojna. — Uśmiecha się krzywo.
— Tak, ty, tato jak zwykle masz już z góry
wymyślony scenariusz. — Komentuje Conn,
odzywając się po raz pierwszy, odkąd ruszyli autem spod starego magazynu.
Po
kilku minutach ciszy, Conn zatrzymuje samochód na skrzyżowaniu. Wielka tablica
wisząca ponad nimi pokazuje kierunkowskaz do centrum miasta oraz do granicy.
Kierowca zaciska szczękę, która znacznie wyostrza swoje rysy, nadając twarzy
niebezpieczny wyraz. Wyjechali teraz z bocznej drogi, a patrząc na północ, w
kierunku, gdzie wznoszą się szklane budynki mierzące kilkadziesiąt metrów,
widać teraz rozbłyski światła, jak gdyby ktoś raz po raz zapalał potężne
reflektory. Nie słychać żadnych dźwięków, ale jest pewne, że w centrum panuje
wrzawa i chaos.
Conn
po minucie zastanowienia, wrzuca pierwszy bieg i rusza z miejsca z piskiem
opon, gwałtownie skręca w lewo. Może się tylko domyślać, dokąd dojedzie. Droga
prowadząca na południe szybko traci swoje dobre cechy. Po wyjechaniu z terenów
miasta i przekroczeniu mostu komfort jazdy zmienia się niedopominania. To znak,
że jest to jedna z najbardziej podrzędnych dróg w dystrykcie, asfalt tutaj ma
kilkadziesiąt lat i najpewniej pamięta jeszcze czasy sprzed Mnogiej Secesji.
Dziury w drodze dają o sobie znać na każdym kilometrze.
— Widzicie to? — Kath pokazuje palcem odległy obiekt na
drodze. Conn chwyta dłoń dziewczyny i opuszcza ją powoli na dół.
— Nie mamy na to czasu. — Odzywa się Joys. — Nie raz widziałem takie akcje. Teraz jak
wybuchła panika, ludzie wykorzystają każdą okazję.
— Chciałeś powiedzieć raczej, że sam tego
próbowałeś. — Rzuca Conn kąśliwie, a
jego brat posyła mu kpiące spojrzenie.
— Tak nisko mnie oceniasz?
Nie
odpowiada.
Ciszę
przerywa głośne chrapnięcie Cleytona, który najwyraźniej uciął sobie drzemkę.
Kath mimowolnie śmieje się pod nosem, a Joys puszcza jej oko przez ramię, czego
Conn zdaje się nie zauważać. Przejeżdżając obok dziwnego kształtu leżącego na
drodze, Kath przygląda mu się uważnie. Jest to na pierwszy rzut oka
bezkształtna masa szarych i brązowych szmat. Jednak po chwili...
— To ciało... —
Szepcze dziewczyna, nie mogąc oderwać wytrzeszczonych oczu.
— Mówiłaś coś? — Joys odwraca lekko głowę.
— To nie jest sterta ubrań, Joys.
— Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że mamy się
zatrzymać, to wybij to sobie z głowy. —
Odpowiada młodszy Wood. Conn w pełnym skupieniu zwalnia auto, ponieważ
powietrze wypełnia się gęstą mgłą.
— Nie miałam zamiaru tego proponować. Lepiej
się nie mieszać w takie sytuacje. — Mówi
Kath, na co Joys lekko unosi brwi. Dziewczyna odwraca w końcu wzrok od miejsca,
gdzie leżało ciało. Jednak za zakrętem, ich oczom ukazuje się gorszy obraz.
Wioskę
przed nimi trawią płomienie.
Krwista
pożoga pochłania każdy dom z osobna, drewno szybko pali się, zostawiając po
sobie jedynie zgliszcza tego, co niegdyś człowiek mógł nazywać domem. Niebo
jest siwe, a w powietrzu snują się nieprzeniknione kłęby oparów. Obraz jest
wstrząsający. W oddali niemrawe kształty snują się, niczym zagubione dusze,
niemogące odnaleźć drogi do zaświatów.
Pomimo
zamkniętych okien w aucie, wyraźnie słychać dudniący dźwięk ogromnego ogniska
oraz jęki ludzi.
— To jakieś osiedle robotnicze... — Mówi pod nosem starszy z braci, gdy powoli
przemierzają ulicę, przypominającą drogę do piekła. Teraz mijają już mnóstwo
ciał, niektórzy ludzie leżą pół nadzy, w połowie spaleni. Ciała tych drugich są
pociemniałe, w miejscach, gdzie nie ma już skóry, czy żadnej tkanki. Kath
odwraca głowę, zaś twarz Conna przypomina posąg, jakby zastygnięta, blada masa,
obraz człowieka, który patrzy na niewyobrażalną tragedię.
W
kierunku samochodu snuje jakaś postać, słania się na nogach. To chyba kobieta
ubrana w koszulę nocną, bądź rozciągniętą sukienkę. Conn gwałtownie podejmuje
decyzję i zatrzymuje samochód.
— Co ty wyprawiasz?! — Denerwuje się Joys, jednak jego brat go
ignoruje i otwiera drzwi. W tej chwili Cleyton budzi się i nieprzytomnym
wzrokiem ogarnia sytuację. Kath z grymasem na twarzy również pcha swoje drzwi i
niepewnie stawia stopę na rozgrzanym asfalcie. Conn stoi kilka metrów przed
maską i patrzy na okolicę, jakby skamieniał.
— Conn, jedźmy, proszę cię... — Podchodzi niepewnie. Gdy już się z nim równa,
podnosi głowę i obserwuje, jak mężczyzna wytężonym wzrokiem wpatruje się w
wielki płomień, który odznacza się blaskiem w jego brązowych tęczówkach. Jego
oczy stoją w ogniu, w ogniu, który pochłoną tyle ludzkich istnień...
Kath
przełyka ślinę, rozgląda się dookoła, jakby obawiała się czegoś. Spogląda na
swoje drżące dłonie i szybko wkłada je do kieszeni ciemnej bluzy.
—
Conn, jeśli ktoś mnie tutaj znajdzie, już po mnie. — Kath lekko szarpie za
ubranie Conna, a jej głos się trzęsie. Nagle mężczyzna ożywia się. Kath
wypuszcza powietrze w uldze. Jednak to nie jej słowa docierają do niego, ale
obraz jaki właśnie widzi. Kobieta, którą na moment stracił z pola widzenia,
znów podąża w ich kierunku. On bez zastanowienia rusza z miejsca, nie patrząc
na Kath, biegnie w kierunku postaci. Brunetka otwiera szerzej oczy i już jej
usta są gotowe, by go zatrzymać. Nic
jednak nie mówi, przygryza wargę i idzie w jego ślady, a jej rozbiegane
spojrzenie filtruje okolicę. Wood w tym czasie dobiega do kobiety. Na pierwszy
rzut oka nic jej nie jest, możliwe, że jedynie przeżywa szok, jednak
prawdopodobnie jest cała i zdrowa. Conn chwyta za wiotkie ramiona, aby ją podtrzymać.
Kath dobiega do nich.
— Tam, wszyscy zginęli... — Płacze pięćdziesięciolatka. — To koniec... Wszystko to oni... Tam! — Jąka się, pokazując przy tym dłonią w
kierunku strzelistych budowli na północy. Conn odwraca ją, by lepiej słyszeć,
ponieważ do tej pory stała bokiem.
Kath
odwraca wzrok.
Druga
połowa twarzy kobiety jest spalona. Kości wychodzą na wierzch, widać szczerbate
zęby, a pozostałości mięśni zwisają bezwładnie w okolicach szczęki. Conn nie
okazuje lęku, powoli sadza kobietę na drodze, ponieważ ta coraz słabiej
utrzymuje się na nogach, sam klęka obok niej. Kath kilka kroków za nimi, opiera
dłonie na kolanach i stoi w pochylonej pozycji, nie podnosi wzroku, nie patrzy
na twarz kobiety. Oddycha ciężko, jak gdyby sama miała zaraz osunąć się na
ziemię. Duszne, suche powietrze niczego nie ułatwia. Napływa do płuc i dławi
ich właściciela, jak gdyby sam ogień wpełzał do ich wnętrza. W następnej
minucie pięćdziesięciolatka pada na drodze bez życia. Conn puszcza jej dłoń,
która bezwładnie ląduje na ziemi. Kath otwiera załzawione od dymu oczy,
widoczność jest ograniczona przez gęsty dym w powietrzu. Dziewczyna cofa się, a
wzrok ma skierowany w niebo.
—
Conn… Proszę cię. Jeśli ktoś mnie tutaj znajdzie… Jedźmy już. — Szepcze
niewyraźnym głosem dziewczyna. Mężczyzna nie słyszy tych słów. Podnosi
zdruzgotane spojrzenie, w oddali widzi sylwetki innych ludzi.
— Możemy
komuś pomóc. — Kieruje słowa przed siebie, jednak trafiają do Kath, która
zaskoczona reakcją z jego strony, nagle prostuje się, co wywołuje u niej falę
dławiącego kaszlu. W tej chwili u jej boku pojawia się Joys z pretensjonalną
miną.
—
Zbierajmy się stąd, bo zatrujemy się tymi oparami! — Zarządza. Conn gwałtownie
wstaje z kolan i odwraca się do brata z ostrym spojrzeniem.
— Ci
ludzie cierpią, możemy im jakoś pomóc. — Odzywa się pełnym krytyki głosem.
—
Umrzeć im nie pomożesz, sami wiedzą jak to zrobić. — Odpiera z przekonaniem.
Conn kręci głową z dezaprobatą. Odwraca się w kierunku snujących się postaci,
które najprawdopodobniej ich nie dostrzegają.
—
Naprawdę jesteś, aż tak zepsuty, że nie rusza cię dramat tych ludzi? — W głosie
starszego z braci słychać zawód. Wciąż obserwuje pochłaniającą domostwa pożogę.
—
Dramat to mamy tutaj! Nie widzisz, jak ona wygląda? Zaraz płuca jej wypali te
gorące powietrze. — Mówiąc to, Joys obejmuje ramieniem Kath i lekko odwraca ją
w stronę auta, dziewczyna wciąż krztusi się dymem. — Jeśli pojawi się tutaj
komando, to wsadzą ją znów za kratki.
—
Popatrz w tę stronę i powtórz to jeszcze raz. — Conn mówi przez zaciśnięte zęby
tak, że Joys ledwo go rozumie. Kath w tej chwili odwraca się i rzuca mu
rozzłoszczone spojrzenie. — Ludzie tam umierają, tracą wszystko; domy, rodziny!
A wy co?! Myślicie tylko o tym, by jak najszybciej posadzić tyłki w bezpiecznym
miejscu! — Głos Conna jest przepełniony pogardą do stojącej przed nim dwójki
ludzi. Jego źrenice są maksymalnie powiększone, a mięśnie napięte do granic
możliwości. Wygląda jak tygrys, który czai się właśnie do skoku. Joys jednak
nie okazuje strachu, stoi pewnie naprzeciw brata, lecz wpatruje się w niego
złowrogo, osłaniając w tym samym czasie Kath ramieniem.
— Klęska
innych nie musi być powodem mojej własnej. — Mówi Joys spokojnie, z wiarą we
własne słowa i odwraca się wraz z dziewczyną w stronę auta. Conn stoi kilka chwil
wpatrzony w dwie postacie, które właśnie znikają w samochodzie. Odwraca się w
kierunku pożogi trawiącej osiedle robotnicze. Jego twarz zmienia się. Nie
pokazuje już zmarszczonego czoła i ciemnych, gęstych brwi zsuniętych na ogniste
oczy. Teraz wygładza się i z powrotem kamienieje, wyrażając smutek i żal. Conn
wbrew sobie odpuszcza po kilku minutach, zawraca do auta.
Po
półgodzinnej jeździe w ciszy, czarny dym nie jest już widoczny. Teraz powietrze
jest lżejsze, jednak stale dominuje w nim ciężki odór.
~*~
Z
volkswagena wydobywa się gęsty dym, który kłębi się na kilka metrów w górę.
Conn pochylony stoi przed maską i grzebie w środku, co rusz przesuwa jakieś
części w środku, a Joys ze znudzoną miną świeci mu na ręce latarką, która
czasem lekko przygasa. Kath siedzi w aucie z założonymi rękoma, ma mocno
ściśnięte usta i wzrok lustrujący okoliczny las.
—
Daj, synu, zastąpię cię, a ty zajrzyj do narzeczonej. — Joys bez słowa
sprzeciwu oddaje ojcu latarkę i odchodzi, widząc z ukosa, jak Conn przewraca
oczami.
—
Jak tam? — Joys wsiada na tylną kanapę i z troską patrzy na Kath.
— Ściemnia
się, a my nie mamy schronienia na noc. — Zaciska szczękę tak mocno, że jej
słowa przypominają syczenie. Joys nic nie odpowiada, kieruje wzrok w te samo miejące,
w które patrzą niebieskie oczy Kath.
—
Okolica nie wygląda najlepiej… — Szepcze chłopak.
Nagle
oślepia ich mocne światło.
Joys
odwraca głowę, przez tylną szybę nie widzi nic prócz silnych, żółtych
reflektorów. Chłopak ciągnie Kath do wyjścia, widząc, że Conn i jego ojciec już
biegną do pobliskich zarośli.
Drogą
przejeżdża długa kolumna ogromnych pojazdów, swoją wielkością mogą spokojnie
dorównać domom, czy barakom, jakie stawia się w osiedlach robotniczych. Zdaje
się, że mają kilka pięter, a każdy z nich zakończony jest wieżyczką z
karabinem. Większość z nich posuwa się na kolczastych gąsienicach. Jednak inne,
mniejsze, nie dotykają podłoża, a ich podwozia emanują jaskrawym światłem, jak
gdyby ten fioletowy ogień umożliwiał im przesuwanie się w powietrzu.
Kath
nie oddycha przez kilka chwil, a gdy przyłapuje się na tym, czerpie spory
oddech, a potem następny i kolejny. Jednak powietrza nie wystarcza. Joys patrzy
w jej kierunku i przykłada palec do ust. Dziewczyna stara się powstrzymać napad
duszności.
Pojazdów
jest kilkadziesiąt i wszystkie suną w tym samym kierunku, w stronę zachodniej części
dystryktu Nowy Jork.
— To
armia komodora Castela. — Joys szepcze pod nosem, jednak każde słowo trafia do
Kath. — Jedzie chyba na granicę…
Kath
posyła mu zdziwione spojrzenie.
Oboje
widzą kilkoro uzbrojonych żołnierzy w czarnych mundurach, którzy podchodzą do
volkswagena zostawionego na poboczu. Spod maski nadal wydobywa się dym.
Żołnierze obchodzą auto i przyglądają mu się uważnie, co nie umyka uwadze
ludzi, kryjących się w zaroślach. Wojskowi przeszukują pojazd i wyrzuciwszy
wszystkie bezwartościowe przedmioty ze środka. Zachowują się jak maszyny. Nie
znalazłszy nic konkretnego, wracają do szeregu kilkudziesięciu maszerujących
mężczyzn.
Joys
oddycha głęboko z ulgą, na co Kath marszczy czoło.
—
Jak dobrze, że wszystkie moje zabawki noszę przy sobie. — Posyła Kath oczko,
które ona ledwie dostrzega przez panującą już ciemność.
Po
odczekaniu stosownego czasu wszyscy wychodzą z ukrycia. Nie odzywają się ani
słowem, patrzą tylko na siebie zdziwionymi oczami, każde z nich ma w głowie coś
innego, jedni strach, czy obawę, drudzy ciekawość i determinację.
—
Zbrojenia sunął na zachód, to bez wątpienia wojska Castela. —
Powtarza Joys tym razem do wszystkich i jednocześnie posyła spojrzenie po
twarzach zgromadzonych. Conn jest skupiony, a jego czoło zmarszczone i napięte,
zaś ojciec braci rozbieganym wzrokiem ogarnia okolicę, jakby sam nie wiedział,
gdzie się znajduje. Kath natomiast stoi naprzeciw braci z założonymi rękoma,
jednak nie patrzy na mężczyzn, jest zamyślona, a spojrzenie kieruje na niebo.
—
Przypominam sobie pewną usłyszaną rozmowę. — Odzywa się brunetka. —
Jakaś dwójka rozmawiała na uczelni o konflikcie na zachodzie, że
Zjednoczeni przedzierają się przez kolejne dystrykty...
—
Co do tego nie mamy wątpliwości, Kath... Trąbią o tym od miesiąca.
—
Nie przerywaj mi, Joys. Chciałam powiedzieć, że zanim przyjechałam do
Nowego Jorku, moje osiedle zostało napadnięte przez Zjednoczonych, kilka
miesięcy temu. Nie wydaje wam się to dziwne? — Mężczyźni mają zmieszane
spojrzenia. — Mija tyle czasu, a Zjednoczeni nie dają o sobie znaku w
Nowym Jorku... To pierwsza sprawa.
—
Co teraz, bawisz się w detektywa? — Prycha młodszy Wood.
—
Joys, chociaż raz byś uszanował kogoś oprócz siebie. — Odpiera Conn
na moment spuściwszy wzrok z zamyślonej twarzy Kath, po czym skina głową w jej
kierunku.
—
Dostałam wiadomość od ojca jakiś czas temu, pisał w niej, by mu zaufać,
że ma pewne źródło informacji. Powiedział, że Zjednoczeni zaatakują od wschodu,
chcą wziąć miasto z zaskoczenia. — Mówi na jednym wdechu. Conn z
zamyślonym wyrazem twarzy, odwraca od niej wzrok, śledzi okolicę, jednak nie
dostrzega świata przed sobą, analizuje wszystkie wydarzenia.
—
Te wystrzały, wybuchy... — Mówi sam do siebie starszy Wood, a
pozostali przenoszą na niego skupione spojrzenia. — Ćwiczenia.
Przygotowywali się do obrony. Teraz kierują się na zachód, oczekując, że
właśnie tam uderzą.
—
Musieli dostać jakiś znak, były przecieki. Faktycznie, Kath. — Joys
zwraca się bezpośrednio do brunetki. — Masz rację, to dziwne, że dopiero
po takim czasie zdecydowali się uderzyć na miasto. Zatem kierujemy się w dobrą
stronę, skoro wszystko zacznie się na wschodzie.
—
Nie jestem tego taka pewna. Kierują się na wschód dlatego, że na
zachodzie już wszystko zagarnęli i nawet nie chcę wiedzieć co tam się dzieje. —
Wzdycha Kath.
—
Nieważne, teraz już nie zawrócimy, zaraz będzie całkowicie ciemno, a
niebo jest mocno zachmurzone, więc nie mamy nawet szans ujrzeć księżyca tej
nocy. — Conn mówiąc to, schyla się, by podnieść mapę, którą żołnierze
wywlekli z auta. Zabiera także latarkę i kilka innych przedmiotów. Reszta
podnosi, skrzętnie ukryte pod klapą bagażnika plecaki. Nie trzymają się już
głównej drogi, nie podążają śladem opancerzonych wozów komodora, to zbyt
ryzykowne. Wybierają wąską drogę między wysokimi trawami i zaroślami. Kroczą
jedno po drugim, ostrożnie swatając stopy, a przestrzeń przed nimi jest
nieprzenikniona, jakby pokryta czarnym aksamitem.
...................................................................................
Wiem, wiem, wiem... Miało być na koniec maja, jest w połowie lipca, ale cóż, matura, studia, rekrutacja, to wszystko wymaga czasu i cierpliwości, a i wena gdzieś poszła w pewnej chwili na urlop i skubana nie bardzo chciała do kraju wracać. Jednak udało się! Chociaż troszeczkę dla Was wycisnęłam, oczywiście miało być więcej w tym rozdziale, ale chcę Wam coś odpalić i dlatego nie czekam aż napiszę więcej, po prostu podzielę to na krótsze części i już.
Mam nadzieję, że ktokolwiek tu jeszcze zagląda, że ktokolwiek z Was został jednak i ma cierpliwość i żywię cichą nadzieję, że może jednak chociaż jedna dusza skomentuje i napisze cokolwiek. Proszę! :)
Mam nadzieję, że za niedługo wrócę z nowościami. Pozdrawiam ciepło!
Cześć :)
OdpowiedzUsuńJa tu jestem i komentuję! Choć wpierw chcę zapytać, jak poszły matury? Na jakie studia się wybierasz?
Co do rozdziału - mogłabym napisać, że nic się nie dzieje, w końcu z iloma literackimi ucieczkami miałam do czynienia, ale tak nie jest. Bo nie każdej ucieczce towarzyszy palące się miasto i tak okaleczona kobieta, która za chwilę jest martwa.
Cholera, poczułam klimat tego opowiadania. Udzieliły mi się emocje Kath. I choć przecinki miejscami protestują swoją obecnością, to przyznaję, że ten rozdział kazał mi na chwilę przystanąć i zatopić się w tym dystopijnym świecie.
Jestem ciekawa, jaką to wojnę dla nas szykujesz.
Czekam na nn ^^
Pozdrawiam! :)
Cleo! Dobra duszo! :D Strasznie się cieszę, że jesteś, że czekałaś i czytasz!
UsuńMatury poszły bardzo dobrze. Najbardziej bałam się o matmę, ale udało się na 38%, uff... A studia, wbrew pozorom, to nie będzie filologia polska, haha. Od października zaczynam studiować grafikę komputerową w stolicy, ale zaocznie, co mnie trochę smuci i martwi, chociaż Wy się cieszcie, bo będę miała więcej czasu na pisanie. :)
Cieszę się, że jakiś klimat jest tutaj odczuwalny, bo to jeden z moich głównych celów, by całość odróżniała się od większości blogowych tworów. :D
Buziaki!
Studiuję zaocznie i nie narzekam ;) Da się przyzwyczaić do takiego trybu nauki.
UsuńPrzyzwyczaić może się i da, ale wolałabym wejść chociaż trochę na "swoje", jakoś się usamodzielnić, itd :)
UsuńBardzo podobała mi się ta część. Byłam aż przerażona, gdy zobaczylam scenne z ogniem i palącymi domami, myslalam, że komus coś się stanie. Świetnie to opisalaś. Czekam na kolejną część!
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz! Cieszę się, że Ci się podobało. Pozdrawiam :)
UsuńWow, aż się skuliłam w sobie po przeczytaniu twojego opowiadania. Niesamowicie potrafisz opisywać sytuacje, czuję się jakbym tam była. :) Widoki były straszne, ale pięknie opowiedziane. Popieram Conna, że chciał pomóc, gdy zobaczył płonącą wioskę i ludzi w potrzebie, ale z drugiej strony rozumiem także Joysa i jego postawę.
OdpowiedzUsuńPiszesz tak, że chce się czytać. :) Jeśli chodzi o błędy to wyłapałam tylko kilka, ale to raczej niedociągnięcia niż błędy, po prostu brak czasem jakiejś literki, co nie ma dla mnie dużego znaczenia :)
Dodaję Cię do linków, ponieważ bardzo ciekawią mnie dalsze losy bohaterów. :)
Dziękuje Ci serdecznie za wejście i przeczytanie! No i też za komplementy. Mam nadzieję, że jeszcze do mnie zawitasz. :)
UsuńEj, czemu to było takie krótkie :/ Aż niepodobne do wcześniejszych D: Ale nie narzekam, bo widzę, że od dłużzego czasu nie pojawia się 12, na którą tak bardzo czekać będę, jak zaraz przebrnę przez ostatni do tej pory opublikowany ;x
OdpowiedzUsuńKurde, zastanawia mnie do kogo się zbliży bardziej Kath... Bo chyba będzie miała dylemat między nimi, coś tak czuje. Joys, czy Connor? Omg, ale będzie jatka :D
Trochę nie podoba mi się, że Connor tak znieważa Kath, tak jakby... Takie mam odczucia. Słusznie dopatrzyła się tego przeciwieństwa ataku, ale czy nie okaże się, że staną w środku wojny i nie będą zmuszeni brać w niej udziału? Czego ci jacyś podejrzani ludzie chcą od Kath i co myślą, że niby biedna zrobiła? W ogóle zastanawia mnie, czy rzeczywiście ją będą ścigać. Wtedy to już by była niezła akcja!